środa, 27 sierpnia 2014

Rozdział IV

Steven zbliżał się Taernii. Mimo, że był środek nocy, mało kto spał. Mieszkańcy prawdopodobnie wyczekiwali jego przybycia. Im bliżej był osady, tym wzmożone były szepty o Wybrańcu, o Próbach. Czyżby Rada już o wszystkim opowiedziała? Dojechał do jurty szamanów, zsiadł z Gwarabita i wszedł do środka trzymając zawiniątko w ręce.
- Jesteś, w końcu. I widzę, że nie przychodzisz z pustymi rękami. Bardzo dobrze. - odrzekł „Spadająca gwiazda zachodu”.
- Podczas Twej nieobecności – zabrał głos „Niełamliwy drąg” - opowiedzieliśmy naszym braciom co się dzieje i co stać się może. Czyli zasialiśmy ziarno nadziei na nowego lidera i nowe życie Taernii. Nie przejmuj się pytaniami, zachwytami, żalami. To teraz nie jest najważniejsze.
- Nie ma czasu do stracenia, mam dla Ciebie kolejne zadanie. - przerwał „Ten co otwiera wrota” - Niedaleko na wschód jest stary grobowiec z ołtarzykiem. Co kwartał Przywódca idzie tam złożyć podarek w postaci sakwy z czarnym piaskiem w intencji spokoju dusz poległych. Pierwszy raz zawsze jest najtrudniejszy dla nowego lidera. Twoja rola odegra się właśnie tam. Masz zanieść datek i zrobić wszystko, by zaświaty Cię zaakceptowały jako Pierwszego w Taernii.
Starzec podał młodzieńcowi sakiewkę z cennym kruszcem i skierował wzrok do dwóch pozostałych, którzy całą swoją uwagę skupili na przyniesionym przez Stevena kamieniu. Chłopak wyszedł z jurty i ze swoim Gwarabitem podążał w kierunku swojego domu. Nie odczuwał głodu, jego głową owładnęły myśli o Trevorze oraz o przejęciu pałeczki w rządzeniu ludźmi. Nigdy o tym nie marzył, zawsze żył na uboczu. Wolał wykonywać rozkazy niż je wydawać, nie czuł w sobie stanowczości, która mogłaby poruszyć mieszkańcami jak marionetkami ruszanymi według jego słów. Zmęczony wrażeniami z Partahanami, misją oraz nocną aurą skłaniającą do zasłużonego snu, zasnął.
Śniło mu się wielkie pole bitwy, usłane dywanem ze zwłok. Sam też był ciężko ranny w lewą nogę, a prawa dłoń ostatkami sił trzymała łuk. To nie była Taernia. Teren był obrośnięty mnóstwem zieleni, która skropiona była krwią poległych. Rozejrzał się wokoło. Prawdopodobnie przy życiu ostał sam. Co było celem walki? Kto był przeciwnikiem? Gdzie właściwie jest? Steven zaczął szukać odpowiedzi na te pytania. Kroczył ostrożnie między ciałami, które przypominały mu Taernian, po drodze przyglądając się z kim mieli do czynienia. Zwłoki oponentów były odziane w ciężkie, stalowe oraz pięknie zdobione zbroje. To nie był lud pokroju młodzieńca, ich uzbrojenie było zbyt bogate. Bogate na tyle, by móc przypuszczać, że to któryś bastion posiadający wodę. Czyżby Moswell? To najbliższa forteca w okolicy Taernii. Chłopak zapuścił się dalej, tam gdzie było stosunkowo mniej trupów. Droga nie była już udeptanym piachem, zaczynała się piękna, starannie wybrukowana uliczka prowadząca do ogromnych rozmiarów otwartych wrót. To musiał być Moswell. Przekraczając bramę nie dostrzegł ani żywej duszy. Tu też były zwłoki. Co prawda nie w takich ilościach co prędzej, ale tu również rozegrała się krwawa batalia. Co najgorsze, wśród martwych byli ludzie nieuzbrojeni, głównie kobiety i dzieci. To Taernianie dopuścili się tak barbarzyńskiego czynu? Nagle Stevena oblał zimny pot na widok ciała nieznanej mu czarnowłosej kobiety. Była cała zakrwawiona, zraniona śmiertelnie w klatkę piersiową, w okolicy serca. Kim ona mogła być, że bohater zareagował w taki sposób? Przyklęknął, chciał się jej przyjrzeć, ale przerwał mu to przeszywający ból przedzierający się przez plecy. Spojrzał w dół, ktoś przebił go mieczem...
- Obudź się, młodzieńcze. To tylko sen.
Steven zerwał się z łóżka cały mokry. Wyobraźnia była tak realna, tak rzeczywista... Spojrzał przed siebie. Przy łóżku na podłodze siedział jeden z szamanów, „Spadająca gwiazda zachodu”.
- Domyślam się, młodzieńcze, że śniło Ci się coś nadzwyczajnego. Kojarzysz ten kamień, który mi dostarczyłeś? Ma on moc, niestety jednorazową, która daje wgląd w przyszłość poprzez śnienie. Ja, jak i reszta Rady, również mieliśmy prorocze sny. Nie będę Cię pytał o Twoje widzenie, chciałem tylko uświadomić Tobie, że możesz zmienić to, co zobaczyłeś. Musisz dokonywać dobrych wyborów, gdyż każdy ma wpływ na to, co stanie się wkrótce. Czas na mnie, na Ciebie myślę, że również. Powodzenia.
Starzec podniósł się z podłogi, oparty o laskę. Nie dość, że widać, to i jeszcze słychać było po strzelających kościach, że był on w bardzo podeszłym wieku. Powoli kierował się do wyjścia, aż w końcu zniknął z zasięgu wzroku nadal zaskoczonego całą sytuacją chłopaka. Czyli to był proroczy sen? Tak miałyby się potoczyć losy Taernii? Brutalną walką, której efektem byłby trup za trupem? I kim była ta kobieta, przy której zadrżało mu serce? Tyle pytań bez odpowiedzi... Ale i nowy cel postawił sobie Steven. Zmienić to, co może nastąpić. Wstał z łóżka, upewniając się prędzej, czy faktycznie to był sen, czy czasem podłoga jego domu nie jest zbrukana krwią. Wszystko było tak jak być powinno, a nerwowy stan pretendenta do liderowania z sekundy na sekundę się uspokajał, uświadamiając to, co musi zrobić, co jest jego zadaniem na najbliższe godziny.

środa, 20 sierpnia 2014

Rozdział III

Steven mało co spał tej nocy. Z podkrążonymi oczami czekał przed swoją chałupą na wschód słońca oraz upragniony dźwięk rogu Jamesa. Był ciekaw tajemnicy, jaką skrywa przed nim Rada. Dzieliły go chwile od poznania jej. W końcu jest, wyczekiwany sygnał nadejścia nowego dnia. Chłopak nie szedł, pobiegł wręcz do siedziby szamanów. Już nie tak nieśmiało wkroczył do środka i usiadł. Oni już na niego czekali.
- Punktualność to dobra cecha, bracie. Pozwól, że się przedstawimy Ci to, co chciał przekazać Twój ojciec. - „Ten co otwiera wrota” łyknął nieco cieczy ze swojego bukłaka. Przypominała bardzo krew. - Otóż Twój ojciec wyznaczył Cię, byś przejął jego zadania, byś był kolejnym przywódcą. Ale jeśli skierował Cię do nas, musisz przejść nasze próby.
- A gwiazdy mówią o tym, co przejdzie wszystkie zadania i poprowadzi nasz lud ku chwale i bogactwie. I że lud będzie szczęśliwy. Tak, jak nigdy nie był. Ty masz szansę. Chcesz podjąć się tego, młodzieńcze?
- Jeśli jest taka wola taty, przyjmuję wyzwanie.
- Spodziewałem się Twej odwagi, młokosie. - Odrzekł „Spadająca gwiazda zachodu”. - Tej nocy spadnie kosmiczny kamień z nieba. Co do dat, nigdy się nie mylę. Według mych obliczeń, powinien wylądować w pobliżu Partahanu. Twoim zadaniem będzie dostarczenie mi tego kruszcu, podejrzewam, że niebiosa mają dla mnie wiadomość.
- Przepraszam, ale mieszkańcy Partahanu nie są do nas przyjaźnie nastawieni. Co mam zrobić jak mnie zaatakują?
- Odejdź już, czekamy na rezultaty misji.
Steven, nie dostając oczekiwanej odpowiedzi, wyszedł. Czuł, że może być gorąco, więc przygotował w razie czego swą zbroję, łuk, kołczan pełen strzał i sztylety przepasane u pasa do miotania. Osiodłał swego Gwarabita, patrząc po drodze w oczy drugiemu, osamotnionemu, którego właścicielem był Trevor. Zabrał ze sobą trochę skóry, by się okryć w chłodny wieczór oraz piersiówkę z małą ilością wody, która mu została z miesięcznego przydziału. Tak oto uzbrojony i przyszykowany ruszył w drogę na południe.
Partahan jest ludem społecznie skonstruowanym podobnie do Taernii, jednakże przed kilkoma laty oba plemiona toczyły ze sobą wojnę o terytoria do polowania przez długie 40 dni. Ofiar było mnóstwo po obu stronach. Jeśli ktoś nie zginął z ręki przeciwnika, zostawał dobity przez naturę. Nikomu to nie wyszło na dobre. Do tej pory Partahańczycy mają żal do swoich rywali o stratę bliskich.
Steven, pełny obaw, dotarł do bezpiecznego miejsca, gdzie mógł mieć widok na wioskę wroga oraz bezchmurne niebo, na którym jeszcze nie zawitał księżyc. Zsiadł ze swojego wierzchowca, dał mu trochę mięsa, by głodny nie był. Rozejrzał się po okolicy, dostrzegł idealnie ścięty pieniek starego drzewa nadający się na spoczynek. Przysiadł na nim obserwując to, co się dzieje w Partahanie. Chyba ucztowali jakieś święto. Dużo osób siedziało przy stołach zajmując się posiłkiem, inna część tańczyła wokół wielkiego ogniska. Znudzony czekaniem chłopak, wyciągnął skórę i okrył się nią ucinając krótką drzemkę.
- Wstawaj, obcy! Wstawaj!
Bohater został brutalnie obudzony kopniakami. Przed oczami miał człowieka, najwyraźniej wrogo nastawionego. Przy szyi zaś poczuł ostrą krawędź stalowego oręża. Posłusznie wykonał rozkaz i ostrożnie, powoli, bez gwałtownych ruchów wstał.
- Kim jesteś i skąd przybywasz?
- Jestem z Taernii, na im...
- Aaa... Taernia! Szpiegowania Ci się zachciało, plugawy psie... Zobaczymy co wódz na to powie. Rusz się gnido!
Nie miał wyboru, musiał iść prosto w paszczę lwa. Czując na plecach wkłuwające się ostrze szedł w obawie, co teraz może się stać. Im bliżej był osady, tym więcej czuł na sobie spojrzeń. Coraz więcej słyszał również obelg w swym kierunku. Ludzie szeptali, śmiali się szyderczo, nawet opluwali.
- Wodzu, znalazłem Taernianina w okolicy, szpiegował nas, ale się wypiera. Zostawiam go Tobie.
Przywódca Partahanu był sporego wzrostu mężczyzną oraz bardzo muskularnym. Jego ciało odziane było w ciężką, żelazną zbroję a nieosłonięte fragmenty zdobiły blizny.
- Więc twierdzisz, że nie szpiegujesz dla Taernii... Dlaczego mielibyśmy Ci wierzyć?
- Mój cel to nie Partahan, mam pewną misję do wykonania. - odpowiedział Steven po przełknięciu sporej ilości śliny.
- Wiesz co? Dam Ci szansę. Ale musisz mi udowodnić, że nie jesteś przeciw nam.
- Co miałbym zrobić?
Mężczyzna pokazał chłopakowi zagrodę z trzodą chlewną. Steven niezbyt rozumiał o co chodzi, za to mieszkańcy chyba aż nadto. Zaczęli się śmiać. Już nie były to tylko zwykłe uśmieszki. To był głośny, niepohamowany śmiech jakby miało stać się coś głupiego. Steven wszedł do środka.
- Nasze świnki trochę nasrały a kolega nasz, który się tym zajmuje, jest chory. Smacznego!
Cały obserwujący tłum ryczał wręcz ze śmiechu. Część z nich zaczęła rytmicznie śpiewać „Gówno żryj”. Stevena ogarnął wstyd, zrobił się cały czerwony na twarzy. Nie sądził, że będzie musiał jeść zwierzęce odchody. Myślał, że będzie trzeba się zmierzyć z prostym zadaniem pokroju przynieś coś, zanieś, i tak dalej. Wziął w dłoń trochę kału, sam fakt, że ma to w ręce, wywoływał u niego chęć wymiotów. A im bliżej ręka zbliżała się twarzy, chęć nasilała się wraz z rosnącym odorem. Chwilę się przyglądał temu obrzydliwemu widokowi i pomyślał, że lepiej będzie raczej zamknąć oczy. Tak też uczynił i wziął kęs odchodów. Miały one mdły smak, obrzydzenie narastało.
- Dość, udowodniłeś wystarczająco, że nie jesteś tu by nam zaszkodzić. Chodź za mną.
Steven wypluwając to, co miał jeszcze w ustach, podążył za Partahaninem. Tłum już się nie śmiał, wróciło wcześniejsze, złowrogie spojrzenie sugerujące brak zaufania. Zbliżali się do prawdopodobnie domu Wodza, jedynego budynku, który nie przypominał szałasu tylko zwyczajną ceglaną budowlę. W środku też było zupełnie inaczej niż w Taernii. Można było dostrzec różnorakie szafki, szafy, półki. Ogółem mówiąc, jak na taerniańskie warunki, pełen przepych.
- Siadaj i mów wszystko.
- Więc tak... Jestem Steven, przybywam z Taernii. -zaczął opowiadać siadając na pięknie wyrzeźbionym i udekorowanym krześle. - Po śmierci naszego przywódcy, dostałem polecenie odnalezienia pewnego przedmiotu, który powinien być w okolicy Waszej wioski. Wyruszyłem w drogę, znalazłem miejsce, gdzie mógłbym spokojnie usiąść i obserwować bezpiecznie teren przez ten czas.
Mężczyzna wstał cały czas z zaciekawieniem patrząc na młodzieńca. Do złotego kielicha nalał trochę czerwonego płynu ze szklanej karafki, wypił od razu całą zawartość i usiadł z powrotem.
- Powiadasz, że Trevor nie żyje. Może to Cię nie zadowoli, ale mnie bardzo cieszy ta wiadomość. W końcu ta gnida, która odpowiadała za śmierć moich ludzi, zdechła. Chociaż wolałbym ubić go sam... Ale trudno. Możesz coś więcej powiedzieć o tym przedmiocie?
- Pewnie nie mam wyjścia. - odrzekł gryząc się co rusz w język, by nie odpyskować za te słowa o swoim ojcu. - Z tego co zrozumiałem, mam objąć przywództwo nad Taernią, ale muszę wypełnić próby nałożone przez naszych szamanów. Mam odnaleźć jakiś kamień, który spadnie z nieba właśnie w Waszych okolicach.
- Teraz rozumiem. Czyli rozmawiam z prawdopodobnie przyszłym Wodzem Taernii. Podobasz mi się, młody. Cechuje Cię upór i skłonność do poświęceń. Powiem tak... Możesz iść i poszukać tego kamienia. A jeśli ostatecznie mianują Cię przywódcą, oczekuję odwiedzin i możemy porozmawiać o stosunkach między plemionami jak mężczyźni. Idź już.
Steven wyszedł z posiadłości mężczyzny. Mieszkańcy nie zwracali już na niego uwagi, zajmowali się własnymi zajęciami. Udał się w swoje miejsce do obserwacji. Noc akurat dopiero zawitała na niebie, które było nadal bezchmurne i gwieździste. Nie minęło kilka minut, a jakaś dziwna smuga przemierzała po bezkresach kosmosu i zmierzała najprawdopodobniej w jego kierunku. Odwiązał Gwarabita, dosiadł go i jechał tak szybko, jak mógł, by móc zobaczyć lądowanie tego obiektu. Zatrzęsła się ziemia, to znak, że owy przedmiot, którego potrzebuje szaman, właśnie spadł. Chłopak rozglądał się, ale nie mógł dostrzec żadnego krateru na ziemi. Zamiast tego zauważył... ogień. Ogień pochodni. Podjechał bliżej, zobaczył znajomą sylwetkę, która głowę zwróconą miała w jego kierunku. To był Wódz Partahanu.
- Musiałem to sprawdzić. Sprawdzić czy mówiłeś prawdę. - spojrzał w dołek zrobiony przez meteoryt. - Bierz, to Twoje.
Chłopak spojrzał na oświetloną blaskiem płomienia twarz wodza, skinął głową w podzięce, chwycił przez zabraną ze sobą skórę kamień i odjechał. Cieszył się, że kosztem upokorzenia i wstydu, zyskał prawdopodobnie sojusznika we wrogu.

środa, 13 sierpnia 2014

Rozdział II

Wszyscy mieszkańcy przerwali swoje codzienne obowiązki, zajęli się przygotowaniem ceremonii pochówku. Tylko Jacob, który wrócił 6 godzin później od powrotu Stevena, zajął się obróbką skóry Wernata i oddzielaniem wnętrzności, tak, by jak najwięcej organów się przydało. Nie chciał pokazać łez, jakie mógłby uronić po stracie przyjaciela. Burza piaskowa ustała, zwiastując nowy okres w życiu Taernii. U stóp wysokiej wydmy postawiono dwie belki z naciągniętą skórą. Górna część była przysypania piaskiem, dolna była do zsunięcia w momencie pożegnania ze zmarłym. Wokoło porozstawiane były zapalone świeczki i uzbrojenie Trevora. Słońce już zaszło, wszyscy prócz Jacoba zebrali się przy ofierze. Na czele zgromadzenia stało trzech szamanów. Najstarszy z nich, „Ten co otwiera wrota”, odprawił tradycyjną modlitwę w nieznanym nikomu języku, wykonał gesty, jakie wykonuje przy każdym pogrzebie. W końcu jest tak zwanym pośrednikiem między światem żywych i umarłych, stąd taki przydomek. Po odprawieniu rytuału ogień w świeczkach zgasł. To był znak, że dusza Trevora przeszła bezpiecznie w zaświaty.
Taernianie nie mieli bóstw. Nie uznawali wierzeń sąsiednich wiosek, nie ulegali próbom nawracania przez wysłanników z Moswell, którzy zawsze przybywali razem z kupcami. Jedyne w co wierzyli, to świat żywych i umarłych, tak zwane Sacrum i Profanum. Wiarę tą podtrzymywała Rada Szamanów, która w imię wszystkich mieszkańców składała modły o spokój dusz pobratymców w swojej jurcie.
Rada Szamanów składa się z trzech osób. „Ten co otwiera wrota”, najstarszy człowiek z plemienia, odpowiadający właśnie za pogrzeby oraz modły. Zaraz po nim pod względem wieku był starzec, o którym mawiano „Spadająca gwiazda zachodu”. Czytał on z nocnego nieba losy ludzkości, ostrzegał przed niebezpieczeństwami. Niektórzy twierdzą, że gdy patrzy w sklepienie niebieskie, jego oczy płoną jak u demona. Trzecim z szamanów był „Niełamliwy drąg”. Odpowiadał on za motywowanie ludzi do walki, treningów ale także i do codziennej pracy, która była żmudna i monotonna. Nieliczni Taernianie mieli okazję z rozmawiać. Wszystkie przemowy, proroctwa były przekazywane liderowi osobiście. Ten zaś publicznie odczytywał zawartość papieru.
Steven nie udał się jak wszyscy do swojego domu. Skierował się tam, gdzie jego ojciec nakazał pójść przed utratą ostatniego tchu. Do Rady. Z niespokojnym sercem delikatnie chwycił materiał służący jako drzwi. Nieśmiało wsunął głowę, by spojrzeć czy aby nie za późno przyszedł. Ale nie, trzech starców już na niego czekało.
- Wejdź, młodzieńcze. Śmiało, siadaj.
- Dziękuję. - odrzekł Steven.
- Podejrzewamy, że przybywasz tu na prośbę Wielkiego Wodza, który spoczywa teraz wraz ze swoimi przodkami. - powiedział najstarszy z nich. - Dziś już niczego nie wyjaśnimy. Prześpij się, oczyść swój umysł. Jutro oczekujemy Cię wraz z zawyciem rogu.
Chłopak bez słowa pożegnania wyszedł z jurty i podążał w kierunku swojego łóżka. Nie zasnął od razu, myślał o tym, po co jest potrzebny szamanom, dlaczego akurat on, co go czeka. I co u Trevora w innym świecie. Tęsknił.

środa, 6 sierpnia 2014

Rozdział I

Słońce wysuwało się zza horyzontu, a wraz z nim James, wartownik, ogłaszał sygnałem ze swego rogu nowy dzień. Niezbyt różnił się od poprzedniego, burza piaskowa nadal szalała. Po kilku minutach z chałup wychodzili mieszkańcy Taernii, by wziąć się za swe codzienne obowiązki. Ich domostwa wyglądały prymitywnie i słabo, ale to tylko pozory. Wszystkie belki drewna były wzmacniane czarnym piaskiem, uodporniając je na wszystkie możliwe zagrożenia. Ścianami zaś były skóry Wernatów. Doskonale trzymały ciepło dzięki grubej warstwie tłuszczowej. I co najważniejsze, były odporne na ogień. Wnętrze mieszkania odbiega od tego przed Wielkim Wybuchem. Znajdowały się tam proste meble takie jak stół, taborety, półki na nogach. Na środku zaś było palenisko, które po podsyceniu moczem Gwarabitów, rozgrzewało cztery kąty w kilka krótkich minut.
Trevor wyszedł ze swojego domostwa wraz zresztą. Mimo, że był liderem, pracował wraz z innymi. Ubrany był w lekką, skórzaną zbroję, a w dłoni trzymał dzidę. Czekało już na niego dwóch mężczyzn, odzianych podobnie. Jeden był bardzo wysoki, prawdopodobnie najwyższy ze wszystkich ludzi w okolicy. Muskulaturą tak samo odbiegał od innych, gdyż raczej był człowiekiem cherlawym.
- Steven, dziś z łukiem? W porządku, będziesz osłaniał tyły.
- Tak, tato.
Steven nie był prawdziwym synem Trevora. Przybył tu jakieś 6 lat temu i bardzo zżył się z nim. Polowali razem, walczyli razem. Wszystko robili wspólnie, aż w końcu przywódca kazał się nazywać per Tatą.
Drugi mężczyzna był niski, przypominał krasnoludy z bajeczek dla dzieci. Mięśni zaś mógł pozazdrościć każdy. To właśnie on z polowań wraca przeciągając martwą zwierzynę bez niczyjej pomocy. Sam też o nią nigdy nie prosi, dla niego to zwyczajny trening.
- Jacob, topór jak zawsze, nie muszę mówić co masz robić.
- Wiadomka, szefunciu. Kosteczki ciach i po brzydalu.
- Wsiadajcie na wierzchowce i ruszamy na północ. Trzeba na wodę zarobić.
We trójkę skierowali się do zagrody, gdzie były hodowane Gwarabity. Stworzenia te miały duże łby z twardymi zrogowaceniami na czole. Posturą przypominały wymarłe kangury z tym, że one nie skakały, były urodzonymi sprinterami. A co najlepsze, były bardzo tanie w utrzymaniu. Nie potrzebowały wody, wystarczy tylko trochę upita krew na łowach. Każdy wsiadł na swoją bestię i bez słowa podążyli za Trevorem.
Po kilkunastu minutach jazdy ilość drzew znacznie się zwiększała. Burza piaskowa ustała, co znacznie poprawiło widoczność. Bohaterowie zbliżali się do ogromnej jamy pokrytej brunatnym mchem. Lider gestem nakazał być cicho swoim towarzyszom. Zsiedli z Gwarabitów, przywiązali je do drzew i dalej ruszyli pieszo powolnym, ostrożnym tempem.
- Zająć pozycję i czekać na znak.
Steven wspiął się na skałę i przygotował łuk, Jacob zakradł się z boku jaskini przy samym jej wejściu, zaś Trevor stał na środku drogi naprzeciw ciemności . Uniósł w górę rękę, potwierdzając gotowość do polowania. Łucznik naciągnął cięciwę i wystrzelił strzałę wprost do wnętrza jamy. Po chwili było słychać warknięcie, zaraz po tym lekko zatrzęsła się ziemia pod wpływem ciężkich kroków.
- Wyłaź, poczwaro! No dalej!
Z jaskini zaczęła wyłaniać się ogromnych rozmiarów bestia. Kopyta w długości jak i w wysokości były wielkie niczym dorosły człowiek. Nad nimi rosły umięśnione nogi z ogromnymi udami.
- Rety, ale bydlę... - szepnął Steven.
Ten Wernat był wyjątkowy, miał nie trzy garby, jak te, które się spotyka zazwyczaj, a pięć, co sugerowało, że jest to swego rodzaju senior stada, jedno z ważniejszych stworzeń. Złowrogie oczy dostrzegły małego ludzika, który machał rękami i prowokował do ataku. Ryknął tak głośno, że z kilku najbliższych drzew zerwały się liście i ruszył szaleńczo na istotę, która raczyła przerwać mu drzemkę. Trevor skupiony był na uciekaniu i unikaniu kopyt, Jacob zaś trzymał się od strony zadu stworzenia, polując na moment, by szybkim mocnym cięciem topora, przerwać ścięgna w nogach, co jest nie lada wyzwaniem, gdyż musiałby się wspiąć na jedną z nich.
- Większego kaszalota nie mogłeś wytropić, Trevorze?! Przez Ciebie muszę skakać!
Steven z bezpiecznego miejsca celował w oczy potwora, by móc go oślepić, co dałoby sporą przewagę. Trevor chciał pomóc niższemu koledze, próbował miotać dzidą w paszczę Wernata, by go zranić i cały czas zwracać uwagę na siebie. Jacobowi udało się wskoczyć w miarę wysoko, by utrzymać się na kopycie i z lekarską wręcz precyzją rozciąć miejsce, gdzie był przerośnięty od mutacji mięsień dwugłowy uda. Bestia zawyła głośno, padając jednym kolanem na ziemię. Mężczyzna, nadal nie schodząc z nogi stwora, rzucił swym orężem w sąsiednią kończynę. Choć rzut był perfekcyjny, to efekt zapowiadał się tragicznie. Trevor w tym momencie był pod Wernatem, gdy cielsko zaczynało spadać, on próbował uskoczyć i niestety został przygnieciony, wręcz zmiażdżony od żeber w dół.
- Tato! Nie!
Steven zeskoczył ze skały, pobiegł w kierunku topora Jacoba, wyrwał go ze wściekłością z nogi i na ślepo wbijał oręż w kark stworzenia do momentu, aż głowa nie była połączona nawet malutką żyłką z resztą ciała. Jacob był wściekły na siebie. Gdyby nie ten nieszczęsny rzut, nic podobnego by się nie stało.
- Stev... Steven... Jacob... Podejdźcie...
Obaj podeszli do rannego. W oczach mieli niepokój, obawę, że to jego ostatnie słowa.
- Wyglądam tragicznie, prawda?
- Coś Ty! Chłopie! To tylko zadrapanie! - próbował jakoś pocieszyć Jacob.
- Nie wiem jak długo wytrzymam... Synu... Taernii grozi rozłam. Nie um... nie umiałem go zahamować... Zgłoś się do Rady Sz... Szamanów... O mnie się nie ekh.. nie martw. W końcu spotkam się z rodziną. Jacob... zadbaj o to, by mu się nic... - w tym momencie usta Trevora wypełniły się krwią.
- Odszedł, młody. Nasz szefuncio będzie teraz polował w innym świecie. Zabierz jego ciało i zrób to, co nakazał. Spełnij jego wolę.
- A Ty, Jacob? Nie jedziesz ze mną? - Spytał chłopak, próbując powstrzymać łzy.
- Nie martw się, dołączę do Ciebie później. Ktoś musi jakoś przeciągnąć tego zdechlaka, by nasze ziomki miały co jeść. Trevor odszedł... Ale trzeba żyć dalej. No już... w drogę.
Pół godziny później Steven przyjechał do wioski wraz ze zwłokami przybranego ojca. Wszyscy mieszkańcy z żalem i smutkiem spoglądali to na chłopaka, to na ciało. Gdzieniegdzie było słychać szloch albo ciche szepty ze słowami kondolencji. Jeden z ludzi odważył się spytać.
- A Jacob? Gdzie jest Jacob?
- W drodze...