Słońce
wysuwało się zza horyzontu, a wraz z nim James, wartownik, ogłaszał
sygnałem ze swego rogu nowy dzień. Niezbyt różnił się od
poprzedniego, burza piaskowa nadal szalała. Po kilku minutach z
chałup wychodzili mieszkańcy Taernii, by wziąć się za swe
codzienne obowiązki. Ich domostwa wyglądały prymitywnie i słabo,
ale to tylko pozory. Wszystkie belki drewna były wzmacniane czarnym
piaskiem, uodporniając je na wszystkie możliwe zagrożenia.
Ścianami zaś były skóry Wernatów. Doskonale trzymały ciepło
dzięki grubej warstwie tłuszczowej. I co najważniejsze, były
odporne na ogień. Wnętrze mieszkania odbiega od tego przed Wielkim
Wybuchem. Znajdowały się tam proste meble takie jak stół,
taborety, półki na nogach. Na środku zaś było palenisko, które
po podsyceniu moczem Gwarabitów, rozgrzewało cztery kąty w kilka
krótkich minut.
Trevor
wyszedł ze swojego domostwa wraz zresztą. Mimo, że był liderem,
pracował wraz z innymi. Ubrany był w lekką, skórzaną zbroję, a
w dłoni trzymał dzidę. Czekało już na niego dwóch mężczyzn,
odzianych podobnie. Jeden był bardzo wysoki, prawdopodobnie
najwyższy ze wszystkich ludzi w okolicy. Muskulaturą tak samo
odbiegał od innych, gdyż raczej był człowiekiem cherlawym.
-
Steven, dziś z łukiem? W porządku, będziesz osłaniał tyły.
-
Tak, tato.
Steven
nie był prawdziwym synem Trevora. Przybył tu jakieś 6 lat temu i
bardzo zżył się z nim. Polowali razem, walczyli razem. Wszystko
robili wspólnie, aż w końcu przywódca kazał się nazywać per
Tatą.
Drugi
mężczyzna był niski, przypominał krasnoludy z bajeczek dla
dzieci. Mięśni zaś mógł pozazdrościć każdy. To właśnie on z
polowań wraca przeciągając martwą zwierzynę bez niczyjej pomocy.
Sam też o nią nigdy nie prosi, dla niego to zwyczajny trening.
-
Jacob, topór jak zawsze, nie muszę mówić co masz robić.
-
Wiadomka, szefunciu. Kosteczki ciach i po brzydalu.
-
Wsiadajcie na wierzchowce i ruszamy na północ. Trzeba na wodę
zarobić.
We
trójkę skierowali się do zagrody, gdzie były hodowane Gwarabity.
Stworzenia te miały duże łby z twardymi zrogowaceniami na czole.
Posturą przypominały wymarłe kangury z tym, że one nie skakały,
były urodzonymi sprinterami. A co najlepsze, były bardzo tanie w
utrzymaniu. Nie potrzebowały wody, wystarczy tylko trochę upita
krew na łowach. Każdy wsiadł na swoją bestię i bez słowa
podążyli za Trevorem.
Po
kilkunastu minutach jazdy ilość drzew znacznie się zwiększała.
Burza piaskowa ustała, co znacznie poprawiło widoczność.
Bohaterowie zbliżali się do ogromnej jamy pokrytej brunatnym mchem.
Lider gestem nakazał być cicho swoim towarzyszom. Zsiedli z
Gwarabitów, przywiązali je do drzew i dalej ruszyli pieszo
powolnym, ostrożnym tempem.
-
Zająć pozycję i czekać na znak.
Steven
wspiął się na skałę i przygotował łuk, Jacob zakradł się z
boku jaskini przy samym jej wejściu, zaś Trevor stał na środku
drogi naprzeciw ciemności . Uniósł w górę rękę, potwierdzając
gotowość do polowania. Łucznik naciągnął cięciwę i wystrzelił
strzałę wprost do wnętrza jamy. Po chwili było słychać
warknięcie, zaraz po tym lekko zatrzęsła się ziemia pod wpływem
ciężkich kroków.
-
Wyłaź, poczwaro! No dalej!
Z
jaskini zaczęła wyłaniać się ogromnych rozmiarów bestia. Kopyta
w długości jak i w wysokości były wielkie niczym dorosły
człowiek. Nad nimi rosły umięśnione nogi z ogromnymi udami.
-
Rety, ale bydlę... - szepnął Steven.
Ten
Wernat był wyjątkowy, miał nie trzy garby, jak te, które się
spotyka zazwyczaj, a pięć, co sugerowało, że jest to swego
rodzaju senior stada, jedno z ważniejszych stworzeń. Złowrogie
oczy dostrzegły małego ludzika, który machał rękami i prowokował
do ataku. Ryknął tak głośno, że z kilku najbliższych drzew
zerwały się liście i ruszył szaleńczo na istotę, która raczyła
przerwać mu drzemkę. Trevor skupiony był na uciekaniu i unikaniu
kopyt, Jacob zaś trzymał się od strony zadu stworzenia, polując
na moment, by szybkim mocnym cięciem topora, przerwać ścięgna w
nogach, co jest nie lada wyzwaniem, gdyż musiałby się wspiąć na
jedną z nich.
-
Większego kaszalota nie mogłeś wytropić, Trevorze?! Przez Ciebie
muszę skakać!
Steven
z bezpiecznego miejsca celował w oczy potwora, by móc go oślepić,
co dałoby sporą przewagę. Trevor chciał pomóc niższemu koledze,
próbował miotać dzidą w paszczę Wernata, by go zranić i cały
czas zwracać uwagę na siebie. Jacobowi udało się wskoczyć w
miarę wysoko, by utrzymać się na kopycie i z lekarską wręcz
precyzją rozciąć miejsce, gdzie był przerośnięty od mutacji
mięsień dwugłowy uda. Bestia zawyła głośno, padając jednym
kolanem na ziemię. Mężczyzna, nadal nie schodząc z nogi stwora,
rzucił swym orężem w sąsiednią kończynę. Choć rzut był
perfekcyjny, to efekt zapowiadał się tragicznie. Trevor w tym
momencie był pod Wernatem, gdy cielsko zaczynało spadać, on
próbował uskoczyć i niestety został przygnieciony, wręcz
zmiażdżony od żeber w dół.
-
Tato! Nie!
Steven
zeskoczył ze skały, pobiegł w kierunku topora Jacoba, wyrwał go
ze wściekłością z nogi i na ślepo wbijał oręż w kark
stworzenia do momentu, aż głowa nie była połączona nawet malutką
żyłką z resztą ciała. Jacob był wściekły na siebie. Gdyby nie
ten nieszczęsny rzut, nic podobnego by się nie stało.
-
Stev... Steven... Jacob... Podejdźcie...
Obaj
podeszli do rannego. W oczach mieli niepokój, obawę, że to jego
ostatnie słowa.
-
Wyglądam tragicznie, prawda?
-
Coś Ty! Chłopie! To tylko zadrapanie! - próbował jakoś pocieszyć
Jacob.
-
Nie wiem jak długo wytrzymam... Synu... Taernii grozi rozłam. Nie
um... nie umiałem go zahamować... Zgłoś się do Rady Sz...
Szamanów... O mnie się nie ekh.. nie martw. W końcu spotkam się z
rodziną. Jacob... zadbaj o to, by mu się nic... - w tym momencie
usta Trevora wypełniły się krwią.
-
Odszedł, młody. Nasz szefuncio będzie teraz polował w innym
świecie. Zabierz jego ciało i zrób to, co nakazał. Spełnij jego
wolę.
- A
Ty, Jacob? Nie jedziesz ze mną? - Spytał chłopak, próbując
powstrzymać łzy.
-
Nie martw się, dołączę do Ciebie później. Ktoś musi jakoś
przeciągnąć tego zdechlaka, by nasze ziomki miały co jeść.
Trevor odszedł... Ale trzeba żyć dalej. No już... w drogę.
Pół
godziny później Steven przyjechał do wioski wraz ze zwłokami
przybranego ojca. Wszyscy mieszkańcy z żalem i smutkiem spoglądali
to na chłopaka, to na ciało. Gdzieniegdzie było słychać szloch
albo ciche szepty ze słowami kondolencji. Jeden z ludzi odważył
się spytać.
- A
Jacob? Gdzie jest Jacob?
- W
drodze...
Świetne
OdpowiedzUsuńJa już obserwuję liczę na to samo
myminiblogforyou.blogspot.com