środa, 6 sierpnia 2014

Rozdział I

Słońce wysuwało się zza horyzontu, a wraz z nim James, wartownik, ogłaszał sygnałem ze swego rogu nowy dzień. Niezbyt różnił się od poprzedniego, burza piaskowa nadal szalała. Po kilku minutach z chałup wychodzili mieszkańcy Taernii, by wziąć się za swe codzienne obowiązki. Ich domostwa wyglądały prymitywnie i słabo, ale to tylko pozory. Wszystkie belki drewna były wzmacniane czarnym piaskiem, uodporniając je na wszystkie możliwe zagrożenia. Ścianami zaś były skóry Wernatów. Doskonale trzymały ciepło dzięki grubej warstwie tłuszczowej. I co najważniejsze, były odporne na ogień. Wnętrze mieszkania odbiega od tego przed Wielkim Wybuchem. Znajdowały się tam proste meble takie jak stół, taborety, półki na nogach. Na środku zaś było palenisko, które po podsyceniu moczem Gwarabitów, rozgrzewało cztery kąty w kilka krótkich minut.
Trevor wyszedł ze swojego domostwa wraz zresztą. Mimo, że był liderem, pracował wraz z innymi. Ubrany był w lekką, skórzaną zbroję, a w dłoni trzymał dzidę. Czekało już na niego dwóch mężczyzn, odzianych podobnie. Jeden był bardzo wysoki, prawdopodobnie najwyższy ze wszystkich ludzi w okolicy. Muskulaturą tak samo odbiegał od innych, gdyż raczej był człowiekiem cherlawym.
- Steven, dziś z łukiem? W porządku, będziesz osłaniał tyły.
- Tak, tato.
Steven nie był prawdziwym synem Trevora. Przybył tu jakieś 6 lat temu i bardzo zżył się z nim. Polowali razem, walczyli razem. Wszystko robili wspólnie, aż w końcu przywódca kazał się nazywać per Tatą.
Drugi mężczyzna był niski, przypominał krasnoludy z bajeczek dla dzieci. Mięśni zaś mógł pozazdrościć każdy. To właśnie on z polowań wraca przeciągając martwą zwierzynę bez niczyjej pomocy. Sam też o nią nigdy nie prosi, dla niego to zwyczajny trening.
- Jacob, topór jak zawsze, nie muszę mówić co masz robić.
- Wiadomka, szefunciu. Kosteczki ciach i po brzydalu.
- Wsiadajcie na wierzchowce i ruszamy na północ. Trzeba na wodę zarobić.
We trójkę skierowali się do zagrody, gdzie były hodowane Gwarabity. Stworzenia te miały duże łby z twardymi zrogowaceniami na czole. Posturą przypominały wymarłe kangury z tym, że one nie skakały, były urodzonymi sprinterami. A co najlepsze, były bardzo tanie w utrzymaniu. Nie potrzebowały wody, wystarczy tylko trochę upita krew na łowach. Każdy wsiadł na swoją bestię i bez słowa podążyli za Trevorem.
Po kilkunastu minutach jazdy ilość drzew znacznie się zwiększała. Burza piaskowa ustała, co znacznie poprawiło widoczność. Bohaterowie zbliżali się do ogromnej jamy pokrytej brunatnym mchem. Lider gestem nakazał być cicho swoim towarzyszom. Zsiedli z Gwarabitów, przywiązali je do drzew i dalej ruszyli pieszo powolnym, ostrożnym tempem.
- Zająć pozycję i czekać na znak.
Steven wspiął się na skałę i przygotował łuk, Jacob zakradł się z boku jaskini przy samym jej wejściu, zaś Trevor stał na środku drogi naprzeciw ciemności . Uniósł w górę rękę, potwierdzając gotowość do polowania. Łucznik naciągnął cięciwę i wystrzelił strzałę wprost do wnętrza jamy. Po chwili było słychać warknięcie, zaraz po tym lekko zatrzęsła się ziemia pod wpływem ciężkich kroków.
- Wyłaź, poczwaro! No dalej!
Z jaskini zaczęła wyłaniać się ogromnych rozmiarów bestia. Kopyta w długości jak i w wysokości były wielkie niczym dorosły człowiek. Nad nimi rosły umięśnione nogi z ogromnymi udami.
- Rety, ale bydlę... - szepnął Steven.
Ten Wernat był wyjątkowy, miał nie trzy garby, jak te, które się spotyka zazwyczaj, a pięć, co sugerowało, że jest to swego rodzaju senior stada, jedno z ważniejszych stworzeń. Złowrogie oczy dostrzegły małego ludzika, który machał rękami i prowokował do ataku. Ryknął tak głośno, że z kilku najbliższych drzew zerwały się liście i ruszył szaleńczo na istotę, która raczyła przerwać mu drzemkę. Trevor skupiony był na uciekaniu i unikaniu kopyt, Jacob zaś trzymał się od strony zadu stworzenia, polując na moment, by szybkim mocnym cięciem topora, przerwać ścięgna w nogach, co jest nie lada wyzwaniem, gdyż musiałby się wspiąć na jedną z nich.
- Większego kaszalota nie mogłeś wytropić, Trevorze?! Przez Ciebie muszę skakać!
Steven z bezpiecznego miejsca celował w oczy potwora, by móc go oślepić, co dałoby sporą przewagę. Trevor chciał pomóc niższemu koledze, próbował miotać dzidą w paszczę Wernata, by go zranić i cały czas zwracać uwagę na siebie. Jacobowi udało się wskoczyć w miarę wysoko, by utrzymać się na kopycie i z lekarską wręcz precyzją rozciąć miejsce, gdzie był przerośnięty od mutacji mięsień dwugłowy uda. Bestia zawyła głośno, padając jednym kolanem na ziemię. Mężczyzna, nadal nie schodząc z nogi stwora, rzucił swym orężem w sąsiednią kończynę. Choć rzut był perfekcyjny, to efekt zapowiadał się tragicznie. Trevor w tym momencie był pod Wernatem, gdy cielsko zaczynało spadać, on próbował uskoczyć i niestety został przygnieciony, wręcz zmiażdżony od żeber w dół.
- Tato! Nie!
Steven zeskoczył ze skały, pobiegł w kierunku topora Jacoba, wyrwał go ze wściekłością z nogi i na ślepo wbijał oręż w kark stworzenia do momentu, aż głowa nie była połączona nawet malutką żyłką z resztą ciała. Jacob był wściekły na siebie. Gdyby nie ten nieszczęsny rzut, nic podobnego by się nie stało.
- Stev... Steven... Jacob... Podejdźcie...
Obaj podeszli do rannego. W oczach mieli niepokój, obawę, że to jego ostatnie słowa.
- Wyglądam tragicznie, prawda?
- Coś Ty! Chłopie! To tylko zadrapanie! - próbował jakoś pocieszyć Jacob.
- Nie wiem jak długo wytrzymam... Synu... Taernii grozi rozłam. Nie um... nie umiałem go zahamować... Zgłoś się do Rady Sz... Szamanów... O mnie się nie ekh.. nie martw. W końcu spotkam się z rodziną. Jacob... zadbaj o to, by mu się nic... - w tym momencie usta Trevora wypełniły się krwią.
- Odszedł, młody. Nasz szefuncio będzie teraz polował w innym świecie. Zabierz jego ciało i zrób to, co nakazał. Spełnij jego wolę.
- A Ty, Jacob? Nie jedziesz ze mną? - Spytał chłopak, próbując powstrzymać łzy.
- Nie martw się, dołączę do Ciebie później. Ktoś musi jakoś przeciągnąć tego zdechlaka, by nasze ziomki miały co jeść. Trevor odszedł... Ale trzeba żyć dalej. No już... w drogę.
Pół godziny później Steven przyjechał do wioski wraz ze zwłokami przybranego ojca. Wszyscy mieszkańcy z żalem i smutkiem spoglądali to na chłopaka, to na ciało. Gdzieniegdzie było słychać szloch albo ciche szepty ze słowami kondolencji. Jeden z ludzi odważył się spytać.
- A Jacob? Gdzie jest Jacob?
- W drodze...

1 komentarz:

  1. Świetne
    Ja już obserwuję liczę na to samo
    myminiblogforyou.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń