środa, 24 września 2014

Rozdział VIII

Bohater przebudził się szybko, odczuwając jakieś nieznane mu zagrożenie. Słychać było krzyki, wrzaski. Coś złego działo się w osadzie. Coś, czego nie spodziewałby się nikt oraz nikt by nie chciał tego doświadczyć. Nie wiadomo skąd, miał już przygotowany łuk, pełny kołczan i nóż. Steven wziął wszystko i szybko wyszedł. To, co zobaczył, nie mieściło się w głowie. Mnóstwo krwi, ciał, ognia... Jakby przed momentem rozegrała się tu jakaś masakra. I to brutalna, wiele na ziemi leżało kończyn i wyprutych flaków. Obrzydliwy widok połączony z zapachem krwi, dymu oraz przypalającego się ludzkiego mięsa. Część ofiar była jeszcze żywa, jednakże to były ostatnie chwile rozpaczliwego łapania powietrza, którego z każdą sekundą brakło. Nie dostrzegł śladów obrony, nie leżał żaden oręż. Czyli ten masowy mord został wykonany znienacka? Szedł ostrożnie, omijając elementy ciał, czując pod nieosłoniętymi stopami chlupot krwi. Gdzieniegdzie słychać było ciche jęki oraz szloch. Im dalej zgłębiał się w Taernię, tym bardziej czuł podświadomie metaliczny posmak czerwonej cieczy w ustach. Żar płomieni coraz mocniej uderzał w twarz i odczuwalny był swąd palonych włosów. Steven miał ochotę zwymiotować, ale powstrzymał się. Nie mógł teraz pokazywać słabości, musiał dowiedzieć się co dokładnie się stało. Najszybciej odpowiedź mógłby zyskać od Rady, w końcu oni wiedzą wszystko. Z niemałą trudnością dotarł do jurty, gdzie przed nią czekały cztery sylwetki. Trzej to starcy, widać było po ich zgarbionej postawie. Czwarty był znajomo dobrze zbudowany. Jacob? Bohater podszedł bliżej i faktycznie, jego domysły były słuszne. Tylko co Jacob robił z szamanami? Dlaczego on żyje a cała wioska nie?Może został złapany na mordowaniu?
- W końcu jesteś, Steven. Czekaliśmy na Ciebie. - powiedział cicho „Niełamliwy drąg”. W jego głosie było coś, co wzbudzało ciekawość, tak jakby wszystko co tu się stało, on doskonale znał i się tym nie przejmował. - Pewnie zdziwiło Cię to, co tu się stało. To jest Twoje zadanie. Rozkazałem każdemu zabić swojego przyjaciela, by sprawdzić ich psychikę oraz sumienność wykonywania zadań. Jak widać, każdy umiał to wykonać. Rozumiesz o co mi chodzi? - Steven kiwnął głową na znak, że nie bardzo. - Pozwól, że zademonstrujemy Ci to.
Naprzeciw sobie stanęli pozostali dwaj szamani. Po chwili z dwóch bliskich sobie osób, które razem pracowały, zrobili się wrogowie na śmierć i życie. Zaczęły się przepychanki, uderzenia pięściami oraz laskami, dzięki którym mogli się poruszać. Steven wręcz nie dowierzał, to wydawało się być nienormalne. Osoby, które darzył szacunkiem i poważaniem, walczą ze sobą jakby byli na wojnie po różnych stronach barykady. Oboje byli już wyczerpani, ledwo stali równo na nogach. Rany były również podobne, porozcinane łuki brwiowe, ubytki w już ubogim uzębieniu oraz siniaki na nogach spowodowane uderzeniami drewnianych podpór. W końcu jeden z nich wykrzesał z siebie resztki sił i zepchnął drugiego w tlący się ogień. „Niełamliwy drąg” obserwował wszystko z zaciekawieniem, po czym spojrzał na bohatera.
- Dokładnie o to mi chodziło. To Twoje zadanie, zabić przyjaciela. Z tej walki zwycięsko wyszedł „Spadająca gwiazda zachodu”, a jako, że to mój przyjaciel, również go zabiję.
Po tych słowach starzec, który nie brał udziału w walce, zepchnął nogą zwycięzcę w ten sam ogień, co wylądował umierający „Ten co otwiera wrota”.
- Jesteś w stanie zabić przyjaciela, dziedzicu Taernii?
Steven spojrzał na Jacoba, który również nie był przekonany do takiego rozwiązywania misji. Ręce mu się trzęsły jakby miał zaraz się rozpłakać niczym małe dziecko.
- Młody, nie chcę walczyć. Nie podniosę na Ciebie ręki. Twoim zadaniem jest zabić mnie... Więc to zrób.
Mężczyzna klęknął przed Stevenem oczekując egzekucji. Ten zaś chwycił za swój nóż, przystawił do gardła i wahał się. Nie mógł tak o, dla zadania zabić człowieka, z którym większość czasu polował. Który miał go chronić według woli Trevora. Nawet gdyby go zabił, czym on wtedy będzie rządził? Cała wioska praktycznie jest martwa. Rządy same dla siebie?
- Jeśli go zabiję, co wtedy osiągnę?
- Wykonasz zadanie nadane przez Radę. Spójrz jak blisko jesteś. Jeden ruch ręką i gardziel przeciwnika będzie rozcięty. Najważniejszy krok już zrobiłeś, zdecydowałeś się wyciągnąć broń. Co Cię wzbrania przed egzekucją? Więzy przyjaźni? Zapomnij o nich, masz być przywódcą Taernii. Trevor tak chciał. Sprzeciwisz się woli swego przyszywanego ojca?
Fakt, świętej pamięci Trevor pewnie chciałby, by Steven objął jego funkcję. Poprzednie dwa zadania były łatwe w porównaniu do tego. Tu musi się zmagać z wyborem, czy zachować się moralnie, czy po trupach dążyć do władzy. Gdyby zabił Jacoba, miałby władzę... oraz gryzące sumienie, że pozbawił życia człowieka, który był dla niego jak brat. Wziął głęboki oddech, spojrzał w oczy mężczyźnie klęczącym przed nim.
- Nie. Nie zabiję go. Trevor nigdy by nie chciał, bym pozbawił życia komukolwiek z mieszkańców. On rządził Taernią dla dobra ludu, a nie dla władzy. I to będę kontynuował. Liczę się z tym, że nie wykonam zadania, ale dobro mych braci jest dla mnie ważniejsze, niż własne.
- Skoro to ostateczna decyzja...
„Niełamliwy drąg” delikatnie zabrał nóż Stevenowi i dźgnął go prosto w serce. Chłopak nie poczuł bólu, za to cały płonący i zalany krwią krajobraz znikał w mrocznej pustce. Gdzie był? To niebo? Piekło? Czuł, że żyje. Zmysł węchu pozostał, słuch raczej też. Jedyne co pozostało, to otworzyć oczy. Powoli podnosił powieki, obawiając się tego, co ujrzy. Jakież zdziwienie go ogarnęło, gdy zobaczył... własną jurtę. Zerwał się szybko na równe nogi, obejrzał miejsce gdzie został dźgnięty. Ani śladu rany. To co to do cholery było? Broń również była na swoim miejscu, a z zewnątrz dobiegał stary gwar zapracowanych ludzi. Sen? Niemożliwe, był aż nadto realny, zwłaszcza porównując do tego wywołanego kamieniem, który spadł z nieba. Bohater wyszedł ze swojego domu. Oślepił go blask słońca, pogoda z poprzedniego dnia dopisywała nadal. To było co najmniej dziwne.

środa, 17 września 2014

Rozdział VII

Tym razem nic się nie śniło. Zwykły, czarny obraz, przedstawiający nic, pustkę w głowie. Może to i dobrze, Stevenowi oszczędziło to dodatkowych rozmyśleń. Ta noc w jakiś sposób go uspokoiła. Już nie zaprzątał sobie głowy domysłami, wymysłami i innymi wytworami wyobraźni. Jego celem było zdanie relacji z misji oraz wysłuchanie kolejnego zadania. Nie zjadł nic ani nie wypił, nie miał specjalnej ochoty na to. Wyszedł ze swojego domostwa oślepiony blaskiem wschodzącego słońca. Pogoda była cudowna, ani malutkiego wiaterku, żadne ziarenko piasku nie wpadało nikomu w oczy. Wymarzony dzień na relaks po okresie ciężkiej pracy. Jakby nie mogło być tak zawsze... Ciesząc się pięknym porankiem udał się do Rady. Wszedł i opowiedział starcom co się wydarzyło w starej krypcie. Nie wspomniał zaś o Judy, bo nie chciał myśleć o tej sytuacji ani też to ich interesować nie powinno.
- Rozumiem, że to wszystko co masz do powiedzenia? - rzekł w odpowiedzi na historię „Niełamliwy drąg” jakby wyczuwał, że Steven zamierza coś ukryć.
- Yyy... tak, to byłoby wszystko co dotyczyło zadania. - próbował wymijająco odpowiedzieć.
- Skoro tak stawiasz sytuację... Mam dla Ciebie ostatnie zadanie. Weź to. - wyciągnął rękę z malutką sakiewką, przekazując ją w ręce bohatera. - Jak będziesz senny, zażyj to. To specjalna mieszanina ziół, ofiaruję Ci ją w ramach wdzięczności za Twe oddanie. Dziś nie otrzymasz zadania, możesz zająć się czymkolwiek.
Stevenowi pozostało tylko wyjść z jurty i znaleźć sobie zajęcie. Wpadł na pomysł, że może wejdzie na wieżę obserwacyjną i zamieni kilka słów z Jamesem. W końcu dawno z nim nie rozmawiał. Wspinał się po starych, spróchniałych szczeblach drabiny, zbliżając się do głównego zabudowania.
- Co tam, Steven? Dziś wolne?
Głos wartownika był jak zawsze wesoły, jakby beztroski. Sam zaś wyglądał jak dorosłe dziecko. Zawsze roześmiany, sypał żartami jak z rękawa, ale w porównaniu do wszystkich Taernian, miał piekielnie dobry wzrok. Nie potrzebował żadnych przyrządów, lornetek, lunet. Jego oczy służyły mu bardziej niż jakakolwiek technika.
- Tak... Rada poleciła mi dziś odpocząć. Ładna pogoda, prawda?
- Oj tak, przed Wielkim Wybuchem to pewnie byczyłbym się w fotelu, popijał piwko i oglądał meczyk. Ale widzisz co jest, trzeba pilnować. Steven, a co to za dupeczka ostatnio się koło Ciebie kręciła?
- Yyy... - chłopaka zdziwiło, że z wieży ma się aż takie pole widzenia. - Nikt taki, potrzebowała pomocy to wiesz...
- Tak, wiem. Wielki, bohaterski heros ruszył na pomoc dziewczynie, by potem zamoczyć to i owo. Stary zwyrolu Ty...
- Tak sobie tłumacz... To był zły pomysł, że tu przyszedłem.
- Co Ty, na żartach się nie znasz? A może...
- Co może?
- Zakochałeś się? O Ty, nie spodziewałem się tego po takim opanowanym gościu! - James wyjątkowo nie dał dojść do słowa rozmówcy.
- Powiem Ci o co chodzi, ale musi to zostać między nami. To poważna sprawa, nie chcę paniki w wiosce.
Po 15 minutach opowieści James spoważniał, jego mina wyrażała głęboki niepokój.
- Więc mówisz, że sen... i ona... Jesteś pewny, że to ta sama osoba? Może to nie wiem.. bliźniaczka. W końcu to przecież tylko sen.
- Nie, Rada mi potwierdziła, że to proroctwo. I jestem przekonany, że to ona, przez reakcję mojego serca.
- Nie wiem co mam Ci poradzić w tej sytuacji. Najłatwiej byłoby zabić tą laskę, ale ani ja, ani Ty, nie bylibyśmy zdolni zabić niewinną osobę. Gdybyś znalazł jakieś znaki szczególne u niej i poprosił Radę, by znalazła sposób na ponowny sen... Mógłbyś wtedy przeszukać ją, sprawdzić czy to faktycznie ona. Staruchy na pewniaka mają jakieś metody wywoływania snu.
- Zastanowię się nad tym. - Stevenowi spodobał się pomysł. Wydawał się być prosty, a zarazem sensowny. Jedyny problem to ponowne zbliżenie się do Judy, ale tym mógłby się przejmować dopiero jakby szamani potwierdzili szansę na wywołanie wizji. - Wiedziałem, że przychodząc tu, nie wrócę z pustymi rękami. Dzięki wielkie za pomoc i rozmowę.
- Stary, to ja dziękuję. Mało kto tu przychodzi, czasem aż miło otworzyć do kogoś mordę. Trzymaj się i wpadaj częściej, mendo.
Steven pomachał z uśmiechem Jamesowi po czym wszedł z wieży i urządził sobie spacer po Taernii. Większość tak była pochłonięta pracą, że nie zauważała go jak przechodził kilka metrów przed nimi. Jeden początkujący myśliwy męczył się z wypatroszeniem Wernata. Prawdopodobnie nikt mu nie wytłumaczył jak trzeba się obchodzić z tym zwierzęciem.
- Poczekaj, nic na siłę. - Podszedł Steven i wziął nóż, zaczynając pokazywać i objaśniać co trzeba robić. - Wbijając ostrze w sam środek brzucha, nie ma szans, byś to rozciął. Spójrz, tu są dodatkowe zrogowacenia, więc zwyczajna broń ma znikome szanse, by przebić się przez pancerz. Trzeba zacząć od obojczyka, to jedno z nielicznych, nieosłoniętych miejsc. Dalej dasz sobie radę, nóż sam nakieruje Tobie drogę do rozcinania bebechów.
Bohater oddał młodzikowi broń, przez chwilę obserwował czy młodzian nie zrobi błędu przy odcinaniu poszczególnych organów, ale nie dopatrzył się uchybień. Odszedł zadowolony z tego, że mógł komuś pomóc, podzielić się swoją wiedzą. Poczuł delikatne spełnienie jako mentor, nauczyciel. Poczuł się jak wódz. Mądry, kontaktowy, miły... Taki powinien być każdy przywódca. Zaraz po tym wyobraził sobie obowiązki jakie na nim będą spoczywać. Opieka nad wszystkimi mieszkańcami, dbanie o podział obowiązków, łagodzenie wewnętrznych konfliktów, odpowiedzialność za kontakty poza Taernią. Trochę to będzie trudne, ale cóż... Praktyka czyni mistrza, jak mawiają. Póki co, liderem jeszcze nie jest, może się nie martwić o to, jaki ciężar na niego spadnie. Sięgnął do kieszeni, wyciągnął sakiewkę, którą ofiarowała Rada. Miło z ich strony, że wynagrodzili mu takie trudy. Tylko do czego te zioła dosypać? Do wody? Do jedzenia? Postanowił dodać do jednego i drugiego. Ale zanim do tego dojdzie, chciał odwiedzić jeszcze jedną osobę. Spodziewał się, że tam, gdzie największe zwłoki Wernatów, tam może być tylko jeden człowiek. Jacob. I nie mylił się, mężczyzna akurat rozdzielał organy na przydatne i te mniej, które nadadzą się tylko na zakopanie lub zanętę.
- Kogo moje oczy widzą! Steven we własnej osobie! Stary pierdzielu, tak dawno nie gadaliśmy! - mówiąc to Jacob podbiegł do bohatera mocno przytulając i przy okazji brudząc krwią potwora. - Ups, ufajdałem Cię. A zresztą, w końcu się umyjesz, haha!
- Widzę, że praca idzie pełną parą, nie odpoczywasz. Może pomóc?
- Stary, ja już prawie kończę. Powiedz mi lepiej jak się trzymasz, wiesz o czym mówię. - mina Jacoba z roześmianej zmieniła się w pełną troski.
- Daję radę jakoś. Najważniejsze, że wypełniam wolę ojca, to mi dodaje siły by w ogóle żyć. Ale dzięki że pytasz, to miłe.
- Chłopie... - poklepał Stevena po ramieniu – idź se legnij, odpocznij... I tak masz sporo do roboty, a z każdą chwilą napływać będzie tego coraz więcej. Jak coś, możesz na mnie liczyć.
- Dzięki, zapamiętam.
Chłopak odwzajemnił koleżeńskie zachowanie Jacoba, pożegnał się i powolnym krokiem kierował się do swojej chałupy. Cieszył się, że ma tu tak życzliwych ludzi, którzy zawsze mogą pomóc, coś poradzić albo zwyczajnie porozmawiać o wszystkim i niczym. Wiedział, że nie jest sam ze swoimi problemami. Dotarł w końcu do celu, wszedł do środka i położył na łóżku mieszek z ziołami. Miał jeszcze trochę potrawki z Wernata, więc oszczędzi czas na jej przygotowanie. Wody też miał jeszcze dużo, odpowiednio, by napełnić kubek po brzegi. Przeniósł wszystko na materac, otworzył sakiewkę, wsypał po połowie do obu rzeczy i zaczął się posilać. Te przyprawy nadały jedzeniu i piciu lekko ostrawy, gryzący w gardło posmak, który mijał przy dłuższym przeżuwaniu. Podsumowując, nie było to zbyt dobre, ale skoro to był podarek, to nie ma co wybrzydzać...

środa, 10 września 2014

Rozdział VI

Steven wyszedł z krypty, otrzepując się z piasku, który na nim pozostał po walce ze strażnikiem ołtarza. Musiało minąć sporo czasu. Wyruszył nad ranem, teraz słońce jest w zenicie. Ważne, że misja została wykonana, czas więc wracać do Rady Szamanów zdać raport i oczekiwać kolejnego zadania. Już miał odwiązać Gwarabita i ruszyć ku Taernii, lecz powstrzymały go dziwne odgłosy. Próbował nasłuchiwać co to za dźwięki. Kroki? Jeśli to kroki, to były szybkie, jakby ktoś biegł. Po odgłosach mógł ocenić, że istota uciekająca miała lekkie ubranie oraz obuwie. Co ją goniło? Prawdopodobnie coś z pazurami, słychać było charakterystyczne wbijanie się szponów w ziemię. Bohater pobiegł w kierunku niebezpieczeństwa. Wspiął się na skałę by mieć lepszą widoczność i zobaczył jakąś czworonożną kreaturę, jednak było to zbyt daleko, by rozpoznać co to za stwór. Gonił on kogoś postury człowieka z długimi włosami. To chyba koniec gonitwy, ofiara utknęła w ślepym zaułku. Steven uznał, że nadeszła pora by interweniować. Chwycił łuk, przygotował do strzału i po chwili ze świstem grot wbił się w nieznaną bestię, która padła od razu na glebę. Odczekał chwilkę, by spojrzeć czy to był ostateczny cios, po czym zbiegł na dół sprawdzić dokładnie co tam się wydarzyło. Im był bliżej, tym zarys bestii był wyraźniejszy.
- To krzemienny wilk. Sądząc po jego sierści, musiał to być dorosły osobnik, z przewodniczącej grupy stada. Musiał nim kierować głód i zapach człowieka, czuć to po dotyku jego brzucha, żołądek jest skurczony. W okolicy musi być ich więcej.
Skierował wzrok w kierunku człowieka i cały zbladł. Przed oczami miał drobną osóbkę o czarnych, długich włosach i głębokich, przenikliwych brązowych oczach. To... ona ze snu? Ta sama, przy której oblał Stevena zimny pot? Bez wątpienia jest bardzo podobna. Podszedł bliżej. Jej ubiór był lekki, zwiewny. Dla niego była to zwykła czerwonożółta szmatka rzucająca się w oczy. Na nogach miała sandały. Czyli to nie była wojowniczka, prędzej jakaś służka lub kurtyzana.
- Dziękuję za ocalenie mnie. Jak Ci na imię?
Jej aksamitny, kobiecy głos zdawał się wypełniać jego uszy, głowę, umysł. Serce biło coraz szybciej, nie wiadomo dlaczego.
- Steven... I nie ma za co dziękować. Zamiast tego wypadałoby zniknąć z tego miejsca.
Od razu ruszył w drogę licząc, że nieznajoma pójdzie za nim. Nie chciał wdawać się w głębszą dyskusję. Albo inaczej... bał się. Czuł tremę, wstyd. Co jakiś czas oglądał się za siebie, czy kobieta nadąża, ale głównie skupiał uwagę na terenie przed nim. Do Taernii nie mógł jej zabrać. Nie było tam płci pięknej od lat, nie wiadomo jak zachowaliby się współplemieńcy. Mógł spytać skąd pochodzi, ale to by się równało z przełamaniem blokady i rozmowie. Jedynym wyjściem w tej chwili było znalezienie bezpiecznego miejsca.
Zbliżali się do małej polanki obrośniętej dużymi grzybami. Krajobraz był piękny, wręcz nasycony romantyzmem. Wysokie, zielone trawy, kolorowe kwiaty, świergot ptaków. Czysty raj. Aż dziw bierze, że wystarczy przejechać kilka kilometrów, by zobaczyć taką różnorodność przyrody oraz odmienny klimat. Oboje usiedli w gęstwinie patrząc w niebo.
- Jesteś ranna?
- Nie, wszystko w porządku. Nie wiem jak to się stało, że mnie to zwierzę zaskoczyło. Zawsze tędy chodzę i nigdy się to nie przytrafiło. Jeszcze raz dziękuję.
- Nie ma za co. - bąknął zawstydzony. Jego twarz oblał rumieniec. - Daleko masz do siebie? Jeśli trzeba odprowadzić...
- Nie trzeba, dam sobie radę sama. A tak w ogóle, Judy jestem.
Twarz chłopaka była już bardzo czerwona, dłonie zaczynały się pocić a serce waliło jak opętane. Nie odpowiedział nic, zabrakło mu odwagi. Umie zabijać, strzelać do bestii, polować, robić zasadzki a nie umie dłużej niż 5 minut rozmawiać z kobietą. Myślał co się dzieje... To tylko kobieta. Nieważne, że ze snu, ale zwyczajna kobieta. Człowiek. Co blokuje go do bardziej złożonego kontaktu? Wstał, spojrzał na Judy przez chwilę i z obrazem jej oczu w głowie odszedł bez słowa w kierunku swojego Gwarabita, którego zostawił pod kryptą. Co w niej było takiego, że reaguje w taki sposób? Było tyle pytań bez odpowiedzi, ale może z czasem zrozumie. Miał taką nadzieję, ale póki co, trzeba było teraz pomyśleć o dopełnieniu zadania, a właściwie o zaraportowaniu o powodzeniu misji. Szedł długo, bijąc się z myślami o niej i o losach Taernii, przeplatane senną wizją przyszłości, aż w końcu dotarł do wierzchowca, który zerwał się na nogi jak zobaczył swego właściciela. Steven pogłaskał go po łbie, wsiadł na niego i ruszył szybko w kierunku domu.
Słońce powoli zachodziło za horyzontem. Bohater, zbliżając się do osady, słyszał narastający gwar swych ludzi. Gdyby tylko wiedzieli co ich może kiedyś czekać... Pomachał James'owi że już wrócił i kierował się nie do jurty Rady tylko do siebie. Musiał przemyśleć wszystko co się wydarzyło. Wszedł do środka, uprzednio zostawiając Gwarabita pod chatą by również odpoczął. Steven nie miał ochoty jeść. Usiadł na łóżku, które tego wieczoru zdawało się być bardzo miękkie, pewnie z powodu długiej jazdy. Mógłby zmienić historię, przyszłość. Ale mrzonki jej same ładują mu się pod nogi. Ta kobieta... Judy... Może jednak nie była z Moswell? A jeśli tak? Co wtedy z handlem? Dlaczego mogłaby się stać taka brutalna rzecz? Jaką ona odegrać by mogła w tym rolę? Było jeszcze coś innego... Co on do niej czuje? Widział ją dopiero drugi raz, z czego pierwszy namacalnie. Takiego uczucia nie miał nawet przy Trevorze, którego traktował jak własnego ojca. Miłość? Zakochanie? Zauroczenie? Mętlik w głowie... By zapobiec przyszłości, musiałby już jej nigdy nie spotkać. Po dzisiejszym zachowaniu powinno to być możliwe do zrealizowania. W końcu nie powiedział skąd jest ani nie wdawał się w dyskusje, bym czymkolwiek ją zaintrygować. A jeśli on ją zaciekawił skrytością? Każda sprawa ma dwie strony, jak moneta ma swój awers i rewers. Ponoć Judy zawsze kręci się w tych okolicach. Może najłatwiej byłoby nie chodzić w te miejsca? Realne do zrobienia, ale czasem sytuacja może zmusić go do zapędzenia się w te strony. A może ją... zabić? Nie, nie można. To niewinny człowiek, dlaczego ma cierpieć za chore myśli. Poza tym splamić dłonie krwią niewiasty... haniebne dla wojownika. Musiałby nie mieć serca, być barbarzyńcą. Usnął...

środa, 3 września 2014

Rozdział V

Steven posilił się na szybko potrawką z Wernata. Było to danie składające się z kawałków pieczonego uda zalanego krwią tego samego zwierzęcia z dodatkiem przypraw nadających potrawie wyrazistego smaku. Można to przyrządzać na ostro jak i na słodko. Chłopak wolał tą drugą wersję, ze względu na oszczędność składników, które mogły się zawsze przydać w celach bojowych oraz z powodu takiego, że po łagodnym posiłku pragnienie nie było tak wzmożone, dzięki czemu oszczędzał na już dość skąpych zasobach wody. Zamoczył dłonie w metalowym wiadrze z cieczą, przetarł niewyspaną twarz, wyczuwając przydługi już zarost. Nie lubił brody i wąsów, zdecydowanie lepiej czuł się mając gładką skórę. Tym też wyróżniał się od większości mieszkańców, oni nie dbali wcale o prezencję. Po obmyciu się, otworzył sporych rozmiarów kufer, w którym schowane miał łuki z różnych rodzajów drewna, w osobnej przegródce strzały a zaraz obok żyłki zamienne, w razie jakby cięciwa pękła. Chwycił mały, podręczny oręż, zawiesił sobie na plecach oraz zapełnił kołczan garścią strzał. Stwierdzając, że jest gotów do drogi, pochwycił sakwę z czarnym piaskiem, przymocował go u swego lewego boku i ruszył na zewnątrz domostwa. Przywitało go kilka osób życząc mu powodzenia w walce o przywództwo. Część próbowała się dopytywać o szczegóły, jednakże chłopak zostawił pytania bez odpowiedzi. Osiodłał w milczeniu wierzchowca i ruszył na wschód dając wartownikowi sygnał, że wyjeżdża z osady. Celem jego podróży była krypta w skale. Prawdopodobnie porośnięta jest mchem lub usypana piaskiem w taki sposób, że zlewa się z otoczeniem. Z tego co pamiętał z opowiadań Trevora, droga była bardzo prosta, mocno udeptana. W końcu nie tylko Taernia korzysta z tego ołtarzyku, inne plemiona też.
- To chyba tu...
Steven przyglądał się dłuższy czas skale porośniętej brunatnym mchem. Ledwo była widoczna na tle wszechobecnego piachu. Pośrodku były małe, drewniane drzwiczki, które niezbyt trzymały się na zawiasach. Podszedł bliżej, drewno było mocno zniszczone, miejscami wyglądało tak, że wystarczyłby jeden mały dotyk palcem by zrobić dziurę. Ostrożnie nacisnął klamkę i pociągnął. Drzwiczki zaskrzypiały złowrogo, jakby chciały powiedzieć, że te pomieszczenie nie chce tu żadnych obcych. Ściany wnętrza były ponure, z gołej, zimnej skały. Ten, kto pracował nad tą kryptą, niezbyt się postarał. Schody prowadzące w dół zdawały się być nierówne, miejscami nierówności były tak duże, że nie trzeba było się specjalnie trudzić, by się potknąć. Gdy Steven zszedł na niższy poziom, dostrzegł blask pochodni porozstawianych na ścianach. Przed nim ukazał się długi korytarz z jedynym wejściem u jego końca. Było cicho i spokojnie... Za spokojnie, ta sytuacja skłaniała do jeszcze większej czujności. Bohater przystanął na chwilę, by przyjrzeć się otoczeniu. Niby nic szczególnego, leżące urny, jakieś malunki, a na suficie nie było dosłownie nic. Nie było niczego, co mogłoby stanowić zagrożenie, jednak umysł młodzieńca uświadamiał go, że zwyczajne rzeczy mogą nieść niezwyczajną śmierć. Zrobił ostrożnie krok, w taki sposób, że przez kilka sekund jego stopa zaledwie muskała fragment posadzki. Nic się nie stało, więc mógł pewnie ułożyć nogę i z większą odwagą kroczył ku wejściu. Nagle usłyszał kliknięcie w podłodze, a zaraz po tym od lewej strony ściany bezszelestnie zsuwało się potężne ostrze topora, będące częścią pułapki. Steven z trudnością schylił się tak, że krawędź broni drasnęła jego łysinę. Został chwilę w tej pozycji, by się namyślić. Droga naszprycowana jest pułapkami? A może to tylko jedna? Co się stanie jak zrobi kolejny krok? A może jak się wycofa, to też coś się wydarzy? Minuta myślenia, ochłonięcia, analizy sytuacji. Sięgnął do kołczanu, wyciągnął kilka strzał i rzucił je na ziemię w taki sposób, by wyznaczyły drogę, przy okazji aktywując różnorakiej maści zasadzki zaczynając na rzutkach miotanych z sufitu, kończąc na miotaczach ognia i zapadającej się podłodze. Skoro droga jest już wolna od niespodzianek, ruszył ścieżką wytyczoną przez rozrzucone strzały. Przeszedł przez wejście na salkę, w której naprzeciw miał najprawdopodobniej ten ołtarzyk, o którym mówił „Ten co otwiera wrota”. Był to niewielki postument przyozdobiony starymi malunkami oraz znakami. Co ciekawe, nie było na nim żadnego z poprzednich podarków. Samo pomieszczenie też nie było duże, za to sklepienie było dość wysoko, ktoś powiesił u góry jakieś wory, prawdopodobnie z piaskiem. Steven podszedł do ołtarza, już chciał odpinać mieszek z ofiarą...
- Czekaj, Obcy! Byle kto ofiary dać nie może!
Chłopak rozejrzał się wokoło, lecz nie dostrzegł nikogo, kto mógł wydać taki gruby, chłodny głos. W dodatku dźwięk umacniało echo.
- Tak, Obcy... To Twe zadanie. Znajdź mnie, lub giń. Jeśli masz dość sprytu, uznam Cię jako przywódcę Taernii. Bo po to przybywasz, prawda?
Po tych słowach Steven dostał mocny cios pięścią w wątrobę. Nie było szans na obronę, zwłaszcza przed przeciwnikiem, którego nie widać. Wyciągnął łuk, przygotował strzałę i czekał na jakiś szelest. Paranoiczne nasłuchiwanie zamiast pomóc, tylko przeszkadzało, gdyż wyobraźnia lubi płatać figle i wydawało mu się, że coś się poruszyło po jego lewej stronie. Innymi słowy, strzała zmarnowana i kolejny cios, tym razem w lewy policzek. Strużka krwi pociekła po rozciętej twarzy, lecz nie można było się tym przejmować. Teraz najważniejsze to myślenie. Jest niewidzialny przeciwnik, małe pomieszczenie... Strzelanie na oślep nic nie da, to tylko marnotrawstwo amunicji. Próba unikania ciosów też będzie nieskuteczna, bo nie widać przeciwnika, a tym bardziej ataków. Nasłuchiwanie daje więcej szkody niż pożytku. Rozmyślanie przerwało kolejne uderzenie, tym razem w wewnętrzną część uda. Było tak silne, że Steven musiał przyklęknąć. Skoro nie widać zagrożenia, nie słychać, ale czuć ciosy... To trzeba coś zrobić, by w końcu było to zauważalne. Rozglądał się po ścianach, podłodze, suficie... Właśnie, suficie! Chłopak wziął kilka strzał, naciągnął cięciwę i strzelił w wory z piachem przewiązane na górze. Z każdego zaczęły się sypać drobne ziarenka, jakby pył. Przysłonił oczy, by nic nie wpadło do nich, obserwując jak tylko się dało, czy to co zrobił dało oczekiwany efekt.
- Sprytne... Tego właśnie oczekiwałem od Ciebie. Dorwałeś mnie.
Kurz opadł, więc Steven mógł spokojnie spojrzeć przed siebie. Dostrzegł postać. Bez twarzy, ubrania, jakby model człowieka.
- Świetny ruch, jesteś bardzo podobny do Trevora. Od teraz mogę Cię nazywać Przywódcą Taernii. Czy mi się dobrze zdawało? Masz coś dla mnie?
Nieznajoma istota wyciągnęła rękę ku chłopakowi. Ten zaś domyślił się, że chodzi o ofiarę. Nie chodziło tu o ołtarz, to „coś” jest gwarancją spokoju dusz. Przekazał sakwę i patrzył jak postać rozpływa się przed oczami.
- Będzie z Ciebie dobry lider, mały. Mam nadzieję, że za kwartał znów się zobaczymy. Żegnaj.