środa, 3 września 2014

Rozdział V

Steven posilił się na szybko potrawką z Wernata. Było to danie składające się z kawałków pieczonego uda zalanego krwią tego samego zwierzęcia z dodatkiem przypraw nadających potrawie wyrazistego smaku. Można to przyrządzać na ostro jak i na słodko. Chłopak wolał tą drugą wersję, ze względu na oszczędność składników, które mogły się zawsze przydać w celach bojowych oraz z powodu takiego, że po łagodnym posiłku pragnienie nie było tak wzmożone, dzięki czemu oszczędzał na już dość skąpych zasobach wody. Zamoczył dłonie w metalowym wiadrze z cieczą, przetarł niewyspaną twarz, wyczuwając przydługi już zarost. Nie lubił brody i wąsów, zdecydowanie lepiej czuł się mając gładką skórę. Tym też wyróżniał się od większości mieszkańców, oni nie dbali wcale o prezencję. Po obmyciu się, otworzył sporych rozmiarów kufer, w którym schowane miał łuki z różnych rodzajów drewna, w osobnej przegródce strzały a zaraz obok żyłki zamienne, w razie jakby cięciwa pękła. Chwycił mały, podręczny oręż, zawiesił sobie na plecach oraz zapełnił kołczan garścią strzał. Stwierdzając, że jest gotów do drogi, pochwycił sakwę z czarnym piaskiem, przymocował go u swego lewego boku i ruszył na zewnątrz domostwa. Przywitało go kilka osób życząc mu powodzenia w walce o przywództwo. Część próbowała się dopytywać o szczegóły, jednakże chłopak zostawił pytania bez odpowiedzi. Osiodłał w milczeniu wierzchowca i ruszył na wschód dając wartownikowi sygnał, że wyjeżdża z osady. Celem jego podróży była krypta w skale. Prawdopodobnie porośnięta jest mchem lub usypana piaskiem w taki sposób, że zlewa się z otoczeniem. Z tego co pamiętał z opowiadań Trevora, droga była bardzo prosta, mocno udeptana. W końcu nie tylko Taernia korzysta z tego ołtarzyku, inne plemiona też.
- To chyba tu...
Steven przyglądał się dłuższy czas skale porośniętej brunatnym mchem. Ledwo była widoczna na tle wszechobecnego piachu. Pośrodku były małe, drewniane drzwiczki, które niezbyt trzymały się na zawiasach. Podszedł bliżej, drewno było mocno zniszczone, miejscami wyglądało tak, że wystarczyłby jeden mały dotyk palcem by zrobić dziurę. Ostrożnie nacisnął klamkę i pociągnął. Drzwiczki zaskrzypiały złowrogo, jakby chciały powiedzieć, że te pomieszczenie nie chce tu żadnych obcych. Ściany wnętrza były ponure, z gołej, zimnej skały. Ten, kto pracował nad tą kryptą, niezbyt się postarał. Schody prowadzące w dół zdawały się być nierówne, miejscami nierówności były tak duże, że nie trzeba było się specjalnie trudzić, by się potknąć. Gdy Steven zszedł na niższy poziom, dostrzegł blask pochodni porozstawianych na ścianach. Przed nim ukazał się długi korytarz z jedynym wejściem u jego końca. Było cicho i spokojnie... Za spokojnie, ta sytuacja skłaniała do jeszcze większej czujności. Bohater przystanął na chwilę, by przyjrzeć się otoczeniu. Niby nic szczególnego, leżące urny, jakieś malunki, a na suficie nie było dosłownie nic. Nie było niczego, co mogłoby stanowić zagrożenie, jednak umysł młodzieńca uświadamiał go, że zwyczajne rzeczy mogą nieść niezwyczajną śmierć. Zrobił ostrożnie krok, w taki sposób, że przez kilka sekund jego stopa zaledwie muskała fragment posadzki. Nic się nie stało, więc mógł pewnie ułożyć nogę i z większą odwagą kroczył ku wejściu. Nagle usłyszał kliknięcie w podłodze, a zaraz po tym od lewej strony ściany bezszelestnie zsuwało się potężne ostrze topora, będące częścią pułapki. Steven z trudnością schylił się tak, że krawędź broni drasnęła jego łysinę. Został chwilę w tej pozycji, by się namyślić. Droga naszprycowana jest pułapkami? A może to tylko jedna? Co się stanie jak zrobi kolejny krok? A może jak się wycofa, to też coś się wydarzy? Minuta myślenia, ochłonięcia, analizy sytuacji. Sięgnął do kołczanu, wyciągnął kilka strzał i rzucił je na ziemię w taki sposób, by wyznaczyły drogę, przy okazji aktywując różnorakiej maści zasadzki zaczynając na rzutkach miotanych z sufitu, kończąc na miotaczach ognia i zapadającej się podłodze. Skoro droga jest już wolna od niespodzianek, ruszył ścieżką wytyczoną przez rozrzucone strzały. Przeszedł przez wejście na salkę, w której naprzeciw miał najprawdopodobniej ten ołtarzyk, o którym mówił „Ten co otwiera wrota”. Był to niewielki postument przyozdobiony starymi malunkami oraz znakami. Co ciekawe, nie było na nim żadnego z poprzednich podarków. Samo pomieszczenie też nie było duże, za to sklepienie było dość wysoko, ktoś powiesił u góry jakieś wory, prawdopodobnie z piaskiem. Steven podszedł do ołtarza, już chciał odpinać mieszek z ofiarą...
- Czekaj, Obcy! Byle kto ofiary dać nie może!
Chłopak rozejrzał się wokoło, lecz nie dostrzegł nikogo, kto mógł wydać taki gruby, chłodny głos. W dodatku dźwięk umacniało echo.
- Tak, Obcy... To Twe zadanie. Znajdź mnie, lub giń. Jeśli masz dość sprytu, uznam Cię jako przywódcę Taernii. Bo po to przybywasz, prawda?
Po tych słowach Steven dostał mocny cios pięścią w wątrobę. Nie było szans na obronę, zwłaszcza przed przeciwnikiem, którego nie widać. Wyciągnął łuk, przygotował strzałę i czekał na jakiś szelest. Paranoiczne nasłuchiwanie zamiast pomóc, tylko przeszkadzało, gdyż wyobraźnia lubi płatać figle i wydawało mu się, że coś się poruszyło po jego lewej stronie. Innymi słowy, strzała zmarnowana i kolejny cios, tym razem w lewy policzek. Strużka krwi pociekła po rozciętej twarzy, lecz nie można było się tym przejmować. Teraz najważniejsze to myślenie. Jest niewidzialny przeciwnik, małe pomieszczenie... Strzelanie na oślep nic nie da, to tylko marnotrawstwo amunicji. Próba unikania ciosów też będzie nieskuteczna, bo nie widać przeciwnika, a tym bardziej ataków. Nasłuchiwanie daje więcej szkody niż pożytku. Rozmyślanie przerwało kolejne uderzenie, tym razem w wewnętrzną część uda. Było tak silne, że Steven musiał przyklęknąć. Skoro nie widać zagrożenia, nie słychać, ale czuć ciosy... To trzeba coś zrobić, by w końcu było to zauważalne. Rozglądał się po ścianach, podłodze, suficie... Właśnie, suficie! Chłopak wziął kilka strzał, naciągnął cięciwę i strzelił w wory z piachem przewiązane na górze. Z każdego zaczęły się sypać drobne ziarenka, jakby pył. Przysłonił oczy, by nic nie wpadło do nich, obserwując jak tylko się dało, czy to co zrobił dało oczekiwany efekt.
- Sprytne... Tego właśnie oczekiwałem od Ciebie. Dorwałeś mnie.
Kurz opadł, więc Steven mógł spokojnie spojrzeć przed siebie. Dostrzegł postać. Bez twarzy, ubrania, jakby model człowieka.
- Świetny ruch, jesteś bardzo podobny do Trevora. Od teraz mogę Cię nazywać Przywódcą Taernii. Czy mi się dobrze zdawało? Masz coś dla mnie?
Nieznajoma istota wyciągnęła rękę ku chłopakowi. Ten zaś domyślił się, że chodzi o ofiarę. Nie chodziło tu o ołtarz, to „coś” jest gwarancją spokoju dusz. Przekazał sakwę i patrzył jak postać rozpływa się przed oczami.
- Będzie z Ciebie dobry lider, mały. Mam nadzieję, że za kwartał znów się zobaczymy. Żegnaj.

3 komentarze:

  1. Masz talent, mówiłam ci to już? Jak nie to przepraszam. Właśnie zmierzyłam się z koszmarkiem literackim wydanym na papierze i boleje nad tym, że takie rzeczy są wydawane, a osobom z polotem literackim zostaje internet.
    Pozdrawiam ;)
    przezstrony.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Super ! ;)
    http://rakonapisze.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  3. Masz ogromny talent :)
    Przyjemnie to się czyta :)
    Pozazdrościć :)

    Pozdrawiam i mam nadzieję, że się odwdzięczysz:
    czarnystroz.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń