Steven
posilił się na szybko potrawką z Wernata. Było to danie
składające się z kawałków pieczonego uda zalanego krwią tego
samego zwierzęcia z dodatkiem przypraw nadających potrawie
wyrazistego smaku. Można to przyrządzać na ostro jak i na słodko.
Chłopak wolał tą drugą wersję, ze względu na oszczędność
składników, które mogły się zawsze przydać w celach bojowych
oraz z powodu takiego, że po łagodnym posiłku pragnienie nie było
tak wzmożone, dzięki czemu oszczędzał na już dość skąpych
zasobach wody. Zamoczył dłonie w metalowym wiadrze z cieczą,
przetarł niewyspaną twarz, wyczuwając przydługi już zarost. Nie
lubił brody i wąsów, zdecydowanie lepiej czuł się mając gładką
skórę. Tym też wyróżniał się od większości mieszkańców,
oni nie dbali wcale o prezencję. Po obmyciu się, otworzył sporych
rozmiarów kufer, w którym schowane miał łuki z różnych rodzajów
drewna, w osobnej przegródce strzały a zaraz obok żyłki zamienne,
w razie jakby cięciwa pękła. Chwycił mały, podręczny oręż,
zawiesił sobie na plecach oraz zapełnił kołczan garścią strzał.
Stwierdzając, że jest gotów do drogi, pochwycił sakwę z czarnym
piaskiem, przymocował go u swego lewego boku i ruszył na zewnątrz
domostwa. Przywitało go kilka osób życząc mu powodzenia w walce o
przywództwo. Część próbowała się dopytywać o szczegóły,
jednakże chłopak zostawił pytania bez odpowiedzi. Osiodłał w
milczeniu wierzchowca i ruszył na wschód dając wartownikowi
sygnał, że wyjeżdża z osady. Celem jego podróży była krypta w
skale. Prawdopodobnie porośnięta jest mchem lub usypana piaskiem w
taki sposób, że zlewa się z otoczeniem. Z tego co pamiętał z
opowiadań Trevora, droga była bardzo prosta, mocno udeptana. W
końcu nie tylko Taernia korzysta z tego ołtarzyku, inne plemiona
też.
- To
chyba tu...
Steven
przyglądał się dłuższy czas skale porośniętej brunatnym mchem.
Ledwo była widoczna na tle wszechobecnego piachu. Pośrodku były
małe, drewniane drzwiczki, które niezbyt trzymały się na
zawiasach. Podszedł bliżej, drewno było mocno zniszczone,
miejscami wyglądało tak, że wystarczyłby jeden mały dotyk palcem
by zrobić dziurę. Ostrożnie nacisnął klamkę i pociągnął.
Drzwiczki zaskrzypiały złowrogo, jakby chciały powiedzieć, że te
pomieszczenie nie chce tu żadnych obcych. Ściany wnętrza były
ponure, z gołej, zimnej skały. Ten, kto pracował nad tą kryptą,
niezbyt się postarał. Schody prowadzące w dół zdawały się być
nierówne, miejscami nierówności były tak duże, że nie trzeba
było się specjalnie trudzić, by się potknąć. Gdy Steven zszedł
na niższy poziom, dostrzegł blask pochodni porozstawianych na
ścianach. Przed nim ukazał się długi korytarz z jedynym wejściem
u jego końca. Było cicho i spokojnie... Za spokojnie, ta sytuacja
skłaniała do jeszcze większej czujności. Bohater przystanął na
chwilę, by przyjrzeć się otoczeniu. Niby nic szczególnego, leżące
urny, jakieś malunki, a na suficie nie było dosłownie nic. Nie
było niczego, co mogłoby stanowić zagrożenie, jednak umysł
młodzieńca uświadamiał go, że zwyczajne rzeczy mogą nieść
niezwyczajną śmierć. Zrobił ostrożnie krok, w taki sposób, że
przez kilka sekund jego stopa zaledwie muskała fragment posadzki.
Nic się nie stało, więc mógł pewnie ułożyć nogę i z większą
odwagą kroczył ku wejściu. Nagle usłyszał kliknięcie w
podłodze, a zaraz po tym od lewej strony ściany bezszelestnie
zsuwało się potężne ostrze topora, będące częścią pułapki.
Steven z trudnością schylił się tak, że krawędź broni drasnęła
jego łysinę. Został chwilę w tej pozycji, by się namyślić.
Droga naszprycowana jest pułapkami? A może to tylko jedna? Co się
stanie jak zrobi kolejny krok? A może jak się wycofa, to też coś
się wydarzy? Minuta myślenia, ochłonięcia, analizy sytuacji.
Sięgnął do kołczanu, wyciągnął kilka strzał i rzucił je na
ziemię w taki sposób, by wyznaczyły drogę, przy okazji aktywując
różnorakiej maści zasadzki zaczynając na rzutkach miotanych z
sufitu, kończąc na miotaczach ognia i zapadającej się podłodze.
Skoro droga jest już wolna od niespodzianek, ruszył ścieżką
wytyczoną przez rozrzucone strzały. Przeszedł przez wejście na
salkę, w której naprzeciw miał najprawdopodobniej ten ołtarzyk, o
którym mówił „Ten co otwiera wrota”. Był to niewielki
postument przyozdobiony starymi malunkami oraz znakami. Co ciekawe,
nie było na nim żadnego z poprzednich podarków. Samo pomieszczenie
też nie było duże, za to sklepienie było dość wysoko, ktoś
powiesił u góry jakieś wory, prawdopodobnie z piaskiem. Steven
podszedł do ołtarza, już chciał odpinać mieszek z ofiarą...
-
Czekaj, Obcy! Byle kto ofiary dać nie może!
Chłopak
rozejrzał się wokoło, lecz nie dostrzegł nikogo, kto mógł wydać
taki gruby, chłodny głos. W dodatku dźwięk umacniało echo.
-
Tak, Obcy... To Twe zadanie. Znajdź mnie, lub giń. Jeśli masz dość
sprytu, uznam Cię jako przywódcę Taernii. Bo po to przybywasz,
prawda?
Po
tych słowach Steven dostał mocny cios pięścią w wątrobę. Nie
było szans na obronę, zwłaszcza przed przeciwnikiem, którego nie
widać. Wyciągnął łuk, przygotował strzałę i czekał na jakiś
szelest. Paranoiczne nasłuchiwanie zamiast pomóc, tylko
przeszkadzało, gdyż wyobraźnia lubi płatać figle i wydawało mu
się, że coś się poruszyło po jego lewej stronie. Innymi słowy,
strzała zmarnowana i kolejny cios, tym razem w lewy policzek.
Strużka krwi pociekła po rozciętej twarzy, lecz nie można było
się tym przejmować. Teraz najważniejsze to myślenie. Jest
niewidzialny przeciwnik, małe pomieszczenie... Strzelanie na oślep
nic nie da, to tylko marnotrawstwo amunicji. Próba unikania ciosów
też będzie nieskuteczna, bo nie widać przeciwnika, a tym bardziej
ataków. Nasłuchiwanie daje więcej szkody niż pożytku.
Rozmyślanie przerwało kolejne uderzenie, tym razem w wewnętrzną
część uda. Było tak silne, że Steven musiał przyklęknąć.
Skoro nie widać zagrożenia, nie słychać, ale czuć ciosy... To
trzeba coś zrobić, by w końcu było to zauważalne. Rozglądał
się po ścianach, podłodze, suficie... Właśnie, suficie! Chłopak
wziął kilka strzał, naciągnął cięciwę i strzelił w wory z
piachem przewiązane na górze. Z każdego zaczęły się sypać
drobne ziarenka, jakby pył. Przysłonił oczy, by nic nie wpadło do
nich, obserwując jak tylko się dało, czy to co zrobił dało
oczekiwany efekt.
-
Sprytne... Tego właśnie oczekiwałem od Ciebie. Dorwałeś mnie.
Kurz
opadł, więc Steven mógł spokojnie spojrzeć przed siebie.
Dostrzegł postać. Bez twarzy, ubrania, jakby model człowieka.
-
Świetny ruch, jesteś bardzo podobny do Trevora. Od teraz mogę Cię
nazywać Przywódcą Taernii. Czy mi się dobrze zdawało? Masz coś
dla mnie?
Nieznajoma
istota wyciągnęła rękę ku chłopakowi. Ten zaś domyślił się,
że chodzi o ofiarę. Nie chodziło tu o ołtarz, to „coś” jest
gwarancją spokoju dusz. Przekazał sakwę i patrzył jak postać
rozpływa się przed oczami.
-
Będzie z Ciebie dobry lider, mały. Mam nadzieję, że za kwartał
znów się zobaczymy. Żegnaj.
Masz talent, mówiłam ci to już? Jak nie to przepraszam. Właśnie zmierzyłam się z koszmarkiem literackim wydanym na papierze i boleje nad tym, że takie rzeczy są wydawane, a osobom z polotem literackim zostaje internet.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ;)
przezstrony.blogspot.com
Super ! ;)
OdpowiedzUsuńhttp://rakonapisze.blogspot.com/
Masz ogromny talent :)
OdpowiedzUsuńPrzyjemnie to się czyta :)
Pozazdrościć :)
Pozdrawiam i mam nadzieję, że się odwdzięczysz:
czarnystroz.blogspot.com