Steven
mało co spał tej nocy. Z podkrążonymi oczami czekał przed swoją
chałupą na wschód słońca oraz upragniony dźwięk rogu Jamesa.
Był ciekaw tajemnicy, jaką skrywa przed nim Rada. Dzieliły go
chwile od poznania jej. W końcu jest, wyczekiwany sygnał nadejścia
nowego dnia. Chłopak nie szedł, pobiegł wręcz do siedziby
szamanów. Już nie tak nieśmiało wkroczył do środka i usiadł.
Oni już na niego czekali.
-
Punktualność to dobra cecha, bracie. Pozwól, że się przedstawimy
Ci to, co chciał przekazać Twój ojciec. - „Ten co otwiera wrota”
łyknął nieco cieczy ze swojego bukłaka. Przypominała bardzo
krew. - Otóż Twój ojciec wyznaczył Cię, byś przejął jego
zadania, byś był kolejnym przywódcą. Ale jeśli skierował Cię
do nas, musisz przejść nasze próby.
- A
gwiazdy mówią o tym, co przejdzie wszystkie zadania i poprowadzi
nasz lud ku chwale i bogactwie. I że lud będzie szczęśliwy. Tak,
jak nigdy nie był. Ty masz szansę. Chcesz podjąć się tego,
młodzieńcze?
-
Jeśli jest taka wola taty, przyjmuję wyzwanie.
-
Spodziewałem się Twej odwagi, młokosie. - Odrzekł „Spadająca
gwiazda zachodu”. - Tej nocy spadnie kosmiczny kamień z nieba. Co
do dat, nigdy się nie mylę. Według mych obliczeń, powinien
wylądować w pobliżu Partahanu. Twoim zadaniem będzie dostarczenie
mi tego kruszcu, podejrzewam, że niebiosa mają dla mnie wiadomość.
-
Przepraszam, ale mieszkańcy Partahanu nie są do nas przyjaźnie
nastawieni. Co mam zrobić jak mnie zaatakują?
-
Odejdź już, czekamy na rezultaty misji.
Steven,
nie dostając oczekiwanej odpowiedzi, wyszedł. Czuł, że może być
gorąco, więc przygotował w razie czego swą zbroję, łuk, kołczan
pełen strzał i sztylety przepasane u pasa do miotania. Osiodłał
swego Gwarabita, patrząc po drodze w oczy drugiemu, osamotnionemu,
którego właścicielem był Trevor. Zabrał ze sobą trochę skóry,
by się okryć w chłodny wieczór oraz piersiówkę z małą ilością
wody, która mu została z miesięcznego przydziału. Tak oto
uzbrojony i przyszykowany ruszył w drogę na południe.
Partahan
jest ludem społecznie skonstruowanym podobnie do Taernii, jednakże
przed kilkoma laty oba plemiona toczyły ze sobą wojnę o terytoria
do polowania przez długie 40 dni. Ofiar było mnóstwo po obu
stronach. Jeśli ktoś nie zginął z ręki przeciwnika, zostawał
dobity przez naturę. Nikomu to nie wyszło na dobre. Do tej pory
Partahańczycy mają żal do swoich rywali o stratę bliskich.
Steven,
pełny obaw, dotarł do bezpiecznego miejsca, gdzie mógł mieć
widok na wioskę wroga oraz bezchmurne niebo, na którym jeszcze nie
zawitał księżyc. Zsiadł ze swojego wierzchowca, dał mu trochę
mięsa, by głodny nie był. Rozejrzał się po okolicy, dostrzegł
idealnie ścięty pieniek starego drzewa nadający się na spoczynek.
Przysiadł na nim obserwując to, co się dzieje w Partahanie. Chyba
ucztowali jakieś święto. Dużo osób siedziało przy stołach
zajmując się posiłkiem, inna część tańczyła wokół wielkiego
ogniska. Znudzony czekaniem chłopak, wyciągnął skórę i okrył
się nią ucinając krótką drzemkę.
-
Wstawaj, obcy! Wstawaj!
Bohater
został brutalnie obudzony kopniakami. Przed oczami miał człowieka,
najwyraźniej wrogo nastawionego. Przy szyi zaś poczuł ostrą
krawędź stalowego oręża. Posłusznie wykonał rozkaz i ostrożnie,
powoli, bez gwałtownych ruchów wstał.
-
Kim jesteś i skąd przybywasz?
-
Jestem z Taernii, na im...
-
Aaa... Taernia! Szpiegowania Ci się zachciało, plugawy psie...
Zobaczymy co wódz na to powie. Rusz się gnido!
Nie
miał wyboru, musiał iść prosto w paszczę lwa. Czując na plecach
wkłuwające się ostrze szedł w obawie, co teraz może się stać.
Im bliżej był osady, tym więcej czuł na sobie spojrzeń. Coraz
więcej słyszał również obelg w swym kierunku. Ludzie szeptali,
śmiali się szyderczo, nawet opluwali.
-
Wodzu, znalazłem Taernianina w okolicy, szpiegował nas, ale się
wypiera. Zostawiam go Tobie.
Przywódca
Partahanu był sporego wzrostu mężczyzną oraz bardzo muskularnym.
Jego ciało odziane było w ciężką, żelazną zbroję a
nieosłonięte fragmenty zdobiły blizny.
-
Więc twierdzisz, że nie szpiegujesz dla Taernii... Dlaczego
mielibyśmy Ci wierzyć?
-
Mój cel to nie Partahan, mam pewną misję do wykonania. -
odpowiedział Steven po przełknięciu sporej ilości śliny.
-
Wiesz co? Dam Ci szansę. Ale musisz mi udowodnić, że nie jesteś
przeciw nam.
- Co
miałbym zrobić?
Mężczyzna
pokazał chłopakowi zagrodę z trzodą chlewną. Steven niezbyt
rozumiał o co chodzi, za to mieszkańcy chyba aż nadto. Zaczęli
się śmiać. Już nie były to tylko zwykłe uśmieszki. To był
głośny, niepohamowany śmiech jakby miało stać się coś
głupiego. Steven wszedł do środka.
-
Nasze świnki trochę nasrały a kolega nasz, który się tym
zajmuje, jest chory. Smacznego!
Cały
obserwujący tłum ryczał wręcz ze śmiechu. Część z nich
zaczęła rytmicznie śpiewać „Gówno żryj”. Stevena ogarnął
wstyd, zrobił się cały czerwony na twarzy. Nie sądził, że
będzie musiał jeść zwierzęce odchody. Myślał, że będzie
trzeba się zmierzyć z prostym zadaniem pokroju przynieś coś,
zanieś, i tak dalej. Wziął w dłoń trochę kału, sam fakt, że
ma to w ręce, wywoływał u niego chęć wymiotów. A im bliżej
ręka zbliżała się twarzy, chęć nasilała się wraz z rosnącym
odorem. Chwilę się przyglądał temu obrzydliwemu widokowi i
pomyślał, że lepiej będzie raczej zamknąć oczy. Tak też
uczynił i wziął kęs odchodów. Miały one mdły smak, obrzydzenie
narastało.
-
Dość, udowodniłeś wystarczająco, że nie jesteś tu by nam
zaszkodzić. Chodź za mną.
Steven
wypluwając to, co miał jeszcze w ustach, podążył za
Partahaninem. Tłum już się nie śmiał, wróciło wcześniejsze,
złowrogie spojrzenie sugerujące brak zaufania. Zbliżali się do
prawdopodobnie domu Wodza, jedynego budynku, który nie przypominał
szałasu tylko zwyczajną ceglaną budowlę. W środku też było
zupełnie inaczej niż w Taernii. Można było dostrzec różnorakie
szafki, szafy, półki. Ogółem mówiąc, jak na taerniańskie
warunki, pełen przepych.
-
Siadaj i mów wszystko.
-
Więc tak... Jestem Steven, przybywam z Taernii. -zaczął opowiadać
siadając na pięknie wyrzeźbionym i udekorowanym krześle. - Po
śmierci naszego przywódcy, dostałem polecenie odnalezienia pewnego
przedmiotu, który powinien być w okolicy Waszej wioski. Wyruszyłem
w drogę, znalazłem miejsce, gdzie mógłbym spokojnie usiąść i
obserwować bezpiecznie teren przez ten czas.
Mężczyzna
wstał cały czas z zaciekawieniem patrząc na młodzieńca. Do
złotego kielicha nalał trochę czerwonego płynu ze szklanej
karafki, wypił od razu całą zawartość i usiadł z powrotem.
-
Powiadasz, że Trevor nie żyje. Może to Cię nie zadowoli, ale mnie
bardzo cieszy ta wiadomość. W końcu ta gnida, która odpowiadała
za śmierć moich ludzi, zdechła. Chociaż wolałbym ubić go sam...
Ale trudno. Możesz coś więcej powiedzieć o tym przedmiocie?
-
Pewnie nie mam wyjścia. - odrzekł gryząc się co rusz w język, by
nie odpyskować za te słowa o swoim ojcu. - Z tego co zrozumiałem,
mam objąć przywództwo nad Taernią, ale muszę wypełnić próby
nałożone przez naszych szamanów. Mam odnaleźć jakiś kamień,
który spadnie z nieba właśnie w Waszych okolicach.
-
Teraz rozumiem. Czyli rozmawiam z prawdopodobnie przyszłym Wodzem
Taernii. Podobasz mi się, młody. Cechuje Cię upór i skłonność
do poświęceń. Powiem tak... Możesz iść i poszukać tego
kamienia. A jeśli ostatecznie mianują Cię przywódcą, oczekuję
odwiedzin i możemy porozmawiać o stosunkach między plemionami jak
mężczyźni. Idź już.
Steven
wyszedł z posiadłości mężczyzny. Mieszkańcy nie zwracali już
na niego uwagi, zajmowali się własnymi zajęciami. Udał się w
swoje miejsce do obserwacji. Noc akurat dopiero zawitała na niebie,
które było nadal bezchmurne i gwieździste. Nie minęło kilka
minut, a jakaś dziwna smuga przemierzała po bezkresach kosmosu i
zmierzała najprawdopodobniej w jego kierunku. Odwiązał Gwarabita,
dosiadł go i jechał tak szybko, jak mógł, by móc zobaczyć
lądowanie tego obiektu. Zatrzęsła się ziemia, to znak, że owy
przedmiot, którego potrzebuje szaman, właśnie spadł. Chłopak
rozglądał się, ale nie mógł dostrzec żadnego krateru na ziemi.
Zamiast tego zauważył... ogień. Ogień pochodni. Podjechał
bliżej, zobaczył znajomą sylwetkę, która głowę zwróconą
miała w jego kierunku. To był Wódz Partahanu.
-
Musiałem to sprawdzić. Sprawdzić czy mówiłeś prawdę. -
spojrzał w dołek zrobiony przez meteoryt. - Bierz, to Twoje.
Chłopak
spojrzał na oświetloną blaskiem płomienia twarz wodza, skinął
głową w podzięce, chwycił przez zabraną ze sobą skórę kamień
i odjechał. Cieszył się, że kosztem upokorzenia i wstydu, zyskał
prawdopodobnie sojusznika we wrogu.
dobra rada zmień tło bo nikt tego czytać nie będzie chciał :) Tekst świetny warty czytania oberwacja za obserwacje ja zaczynam
OdpowiedzUsuńTło jest elementem szablonu, którego nie mam prawa zmieniać. Musiałbym wtedy poszukać sobie innego. Kolorystycznie mi odpowiada i to był jedyny odpowiedni klimatycznie, jaki można było znaleźć. Co do obserwacji, jak nalegasz...
Usuń