środa, 22 października 2014

Rozdział XII

Moswell wydawało się nigdy nie być smutne. Z ludzi emanowała wielka radość zmuszająca wręcz do uśmiechu każdego, kto przebywał w okolicy. Steven mimo woli również się uśmiechał, jakby to była zaraźliwa choroba. Ale wraz z tym, nastawił się bardziej optymistycznie do wszystkich problemów. Wyznając zasadę „koniec języka za przewodnika” popytał mieszkańców jak dostać się do ich króla. Po tym jak uzyskał odpowiedź stwierdził, że trud jaki sobie zadał był niepotrzebny ponieważ budynek władcy był najwyższy ze wszystkich. Wystarczyło się zwyczajnie rozejrzeć. Mijając i podziwiając pięknie przyozdobione domy prawdopodobnie bogatszej warstwy społecznej w Moswell, dotarł w końcu na miejsce. Przed oczyma pojawił się ogromny pałac przypominający indyjskie budowle sprzed Wielkiego Wybuchu. W porównaniu do bramy wejściowej fortecy, to miejsce było znacznie bardziej strzeżone. Nawet z połową stacjonującej tam armii nie było szans, by mysz się prześlizgnęła. Steven zbliżał się do żołnierzy, którzy wraz z jego krokami, baczniej go obserwowali.
- Tutaj musimy Cię zatrzymać. Jako, że w tym budynku jest nasz władca a Ty nie jesteś tutejszy, jesteśmy zmuszeni dowiedzieć się jaki jest cel Twej wizyty.
- Skoro tak trzeba... Jestem przywódcą Partahanu i chciałbym by Moswell pozwoliło mi zajrzeć w archiwa w poszukiwaniu pewnych informacji.
- Jakie to informacje?
- To też trzeba mówić? Zostałem zaatakowany przez nieznanych mi wojowników w granatowych strojach...
- Mających wytatuowane lewe oczy? Myślę, że nasze dane Ci nie pomogą. - Uzbrojony mężczyzna wyciągnął rękę i skierował ją w kierunku domu wyglądającego na punkt skupu złota. - Porozmawiaj z naszym złotnikiem, kilka dni temu został zaatakowany przez dwóch typków pasujących do opisu, ale udało mu się uciec.
- Dobrze, dziękuję za pomoc.
Steven był zaskoczony, że archiwa Moswell, przez Radę uznawane za skarbnicę wiedzy, nie mają nic o napastnikach. Najwidoczniej musi to być jakaś świeżo założona organizacja, o której istnieniu nikt nie miał pojęcia, aż do teraz. Przerażający jest fakt, że nawet przy tak obstawionej warowni umieli wtargnąć i zaatakować.
Budynek od razu rzucał się w oczy. Otoczony był drogocennymi na pierwszy rzut oka, błyszczącymi wazami. Drzwi były uchylone, więc Steven bez pukania ostrożnie wszedł do środka. Przywitało go ciemnożółte otoczenie. Wśród półek wypełnionych wszelakim dobrem stał starszy, łysiejący człowiek mamroczący coś pod nosem, zapisując coś.
- … czternaście, piętnaście... no, piętnaście bransoletek. Tu też nic. - prawdopodobnie zapisał tą liczbę na swojej kartce.
- Przepraszam, miałem do Pana się zgłosić. - przerwał liczenie Steven.
- O, obcy! Proszę śmiało, w czym mogę pomóc? Mam tu najwyższej próbki złoto. Może pierścionek dla ukochanej? Albo wisiorek dla dziecka?
- Ja w innej sprawie. Chodzi o sprawę ostatniego napadu.
- Aaa, o to... - ze staruszka jakby ulotniła się cała energia. Obrócił się w kierunku Stevena, ukazując swoją twarz. Była przyjemna, miły dziadzio z krzaczastymi siwymi brwiami. - Dlaczego Cię to tak interesuje, młodzieńcze?
- W ostatnim czasie mnie również zaatakowano. Rozmawiałem ze strażą pałacu i po opisie napastników odesłali mnie do Pana.
- Ciebie też? Dziwne...
- Dlatego chciałbym się spytać, czy podejrzewa Pan co było ich celem. Co mogło ich skłonić do ataku?
- No właśnie... - złotnik zerknął w kartkę. - Od tamtej pory staram się policzyć swój towar czy coś zginęło, bo mógł to być rabunek. Ale psia mać, póki co nic nie zginęło!
- Sugeruje Pan, że celem mogło być życie?
- Niestety, bardzo możliwe. Tylko nie rozumiem dlaczego... Nic złego w życiu nie zrobiłem. Ale jeśli nie znajdę braków w moim sklepie, przemyślę to dogłębnie. Może faktycznie coś przeoczyłem. Młodzieńcze, jeśli chcesz nadal udać się do archiwum, to odpuść. Szkoda czasu, tam jedynie jest opis tych łachuder, który przekazałem.
- Dziękuję za rozmowę. Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy.
Steven pożegnał się ze sprzedawcą i z głową pełną myśli kierował się w stronę bramy wyjściowej. Wnioskując po rozmowie ze złotnikiem, rabunek nie wchodził w grę. Taernianin nie posiadał nic wartościowego. Jedyne co, to fakt, że był przywódcą wioski. Czyli popełnił w życiu jakiś błąd, za który ktoś się mści? Może jest jakoś powiązany ze staruszkiem? Tylko w jaki sposób, skoro pierwszy raz w życiu widzi tego człowieka na oczy?
Pogrążony w myślach niespiesznie szedł dzielnicą mieszkalną. Po kilku minutach miał odczucie, że ktoś go obserwuje. Przerwał rozmyślania i rozejrzał się czyje oczy tak go mogą podglądać. Spojrzał w lewo, nikogo podejrzanego nie dostrzegł.
- To Ty? - od prawej strony dobiegł znajomy kobiecy głos. Czyżby... - Pamiętasz mnie?
Steven spojrzał w kierunku kobiety. Tak jak się domyślał, to Judy. Z jej ubioru wynikało, że pochodziła z Moswell. Czyli jego obawy ze snu się potwierdzają, ona może zginąć. Co gorsze, jeszcze grasują ci napastnicy w granatowych strojach. Co jeśli Judy jest zagrożona?
- Może zajrzyj do mnie. Opowiesz mi co Cię tu sprowadza.
Nieśmiało kiwnął głową na znak akceptacji. Przyda mu się chwila odpoczynku, w dodatku będzie miał szansę poszukać znaków szczególnych, które tak omawiał z Jamesem. Nie szli długo, po kilku chwilach przywitał ich skromny domek spośród wielu innych. Nie wyglądał bogato, ale widać było, że mieszka tu kobieta. Przed wejściem leżała czyściutka wycieraczka, podobnie czysta i zadbana jak okna, które wręcz błyszczały słonecznym blaskiem. Parapety zaś były ozdobione pięknymi kwiatami. Weszli do środka. Zapach perfum od razu uderzył w nozdrza Stevena.
- Tak w ogóle, nie przedstawiłeś mi się jeszcze.
- Emm... - zmieszał się mężczyzna. Był pewny, że nie zapomniał o tym przy pierwszym spotkaniu. - Steven. Jestem Steven i pochodzę z Taernii.
- Więc co Cię sprowadza do Moswell? - z uśmiechem i zaciekawieniem spytała Judy.
- Sprawy handlowe. No i musiałem spytać się o pewne wydarzenie, które tu też miało miejsce.
- Masz na myśli ten napad na złotnika?
- Skąd wiesz?
- Głośna sprawa. Wartownicy dostali niezły ochrzan po tym jak król się dowiedział, że wróg tak swobodnie wtargnął do Moswell. A dlaczego Cię to interesuje?
- Cóż... - Steven zawahał się, myśląc czy ona powinna wiedzieć o wszystkim. Ale w sumie, jako tutejsza, może wiedzieć ciut więcej, albo chociaż domyślać się czym kierowali się napastnicy. - Mnie również zaatakowano. Dowiedziałem się od starszyzny, że możecie mieć tu jakieś dane, ale niestety, niczego nowego nie usłyszałem.
- Może komuś zalazł za skórę, dziadzio to niezły świr na punkcie nauki. Ludzie mówią, że przed Wielkim Wybuchem był naukowcem i wszystkie zapiski poszły na stracenie. Teraz poza pracą próbuje nadgonić to, co kiedyś osiągnął. Ty też coś majstrujesz?
- Na szczęście nie. Nawet gdybym chciał, nie miałbym czasu na to przez obowiązki. Wybacz, ale będę już wracał do siebie. Nic nowego raczej się nie dowiem, a mam jeszcze kilka rzeczy do zrobienia.
Steven wyciągnął dłoń w kierunku Judy, a ta w akcie pożegnania ją uścisnęła. Mężczyźnie rzucił się w oczy mały szczegół, który mógłby pasować do planu wymyślonego wraz z Jamesem. To okrągłe znamię wielkości około trzech centymetrów na przegubie. Kierując się w stronę bramy podsumował swoje dzisiejsze osiągnięcia. Podpisał kontakt na korzystniejszych warunkach niż były oraz poznał znak szczególny kobiety, którą spotkał niedawno. Mimo to, sprawa oponentów nie była rozwiązana. Nie dowiedział się niczego. Jedyne co miał, to te plotki związane z nauką. Może to ma coś wspólnego z tym wydarzeniem? Jeśli tak, w jaki sposób przywódca Taernii jest powiązany, skoro z nabywaniem wiedzy nie ma wiele do czynienia.
Przekraczając bramę Moswell Steven bez problemów dostał swoją broń, którą przechowali mu strażnicy. Gwarabit chyba nudził się przez ten czas, bo uciął sobie drzemkę. Ale wyczuwając kroki swego pana, szybko się obudził gotowy do podróży. Ciesząc się z wykonanej chociaż w części pracy ruszył do domu. Do Taernii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz