Moswell
wydawało się nigdy nie być smutne. Z ludzi emanowała wielka
radość zmuszająca wręcz do uśmiechu każdego, kto przebywał w
okolicy. Steven mimo woli również się uśmiechał, jakby to była
zaraźliwa choroba. Ale wraz z tym, nastawił się bardziej
optymistycznie do wszystkich problemów. Wyznając zasadę „koniec
języka za przewodnika” popytał mieszkańców jak dostać się do
ich króla. Po tym jak uzyskał odpowiedź stwierdził, że trud jaki
sobie zadał był niepotrzebny ponieważ budynek władcy był
najwyższy ze wszystkich. Wystarczyło się zwyczajnie rozejrzeć.
Mijając i podziwiając pięknie przyozdobione domy prawdopodobnie
bogatszej warstwy społecznej w Moswell, dotarł w końcu na
miejsce. Przed oczyma pojawił się ogromny pałac przypominający
indyjskie budowle sprzed Wielkiego Wybuchu. W porównaniu do bramy
wejściowej fortecy, to miejsce było znacznie bardziej strzeżone.
Nawet z połową stacjonującej tam armii nie było szans, by mysz
się prześlizgnęła. Steven zbliżał się do żołnierzy, którzy
wraz z jego krokami, baczniej go obserwowali.
-
Tutaj musimy Cię zatrzymać. Jako, że w tym budynku jest nasz
władca a Ty nie jesteś tutejszy, jesteśmy zmuszeni dowiedzieć się
jaki jest cel Twej wizyty.
-
Skoro tak trzeba... Jestem przywódcą Partahanu i chciałbym by
Moswell pozwoliło mi zajrzeć w archiwa w poszukiwaniu pewnych
informacji.
-
Jakie to informacje?
- To
też trzeba mówić? Zostałem zaatakowany przez nieznanych mi
wojowników w granatowych strojach...
-
Mających wytatuowane lewe oczy? Myślę, że nasze dane Ci nie
pomogą. - Uzbrojony mężczyzna wyciągnął rękę i skierował ją
w kierunku domu wyglądającego na punkt skupu złota. - Porozmawiaj
z naszym złotnikiem, kilka dni temu został zaatakowany przez dwóch
typków pasujących do opisu, ale udało mu się uciec.
-
Dobrze, dziękuję za pomoc.
Steven
był zaskoczony, że archiwa Moswell, przez Radę uznawane za
skarbnicę wiedzy, nie mają nic o napastnikach. Najwidoczniej musi
to być jakaś świeżo założona organizacja, o której istnieniu
nikt nie miał pojęcia, aż do teraz. Przerażający jest fakt, że
nawet przy tak obstawionej warowni umieli wtargnąć i zaatakować.
Budynek
od razu rzucał się w oczy. Otoczony był drogocennymi na pierwszy
rzut oka, błyszczącymi wazami. Drzwi były uchylone, więc Steven
bez pukania ostrożnie wszedł do środka. Przywitało go ciemnożółte
otoczenie. Wśród półek wypełnionych wszelakim dobrem stał
starszy, łysiejący człowiek mamroczący coś pod nosem, zapisując
coś.
- …
czternaście, piętnaście... no, piętnaście bransoletek. Tu też
nic. - prawdopodobnie zapisał tą liczbę na swojej kartce.
-
Przepraszam, miałem do Pana się zgłosić. - przerwał liczenie
Steven.
- O,
obcy! Proszę śmiało, w czym mogę pomóc? Mam tu najwyższej
próbki złoto. Może pierścionek dla ukochanej? Albo wisiorek dla
dziecka?
- Ja
w innej sprawie. Chodzi o sprawę ostatniego napadu.
-
Aaa, o to... - ze staruszka jakby ulotniła się cała energia.
Obrócił się w kierunku Stevena, ukazując swoją twarz. Była
przyjemna, miły dziadzio z krzaczastymi siwymi brwiami. - Dlaczego
Cię to tak interesuje, młodzieńcze?
- W
ostatnim czasie mnie również zaatakowano. Rozmawiałem ze strażą
pałacu i po opisie napastników odesłali mnie do Pana.
-
Ciebie też? Dziwne...
-
Dlatego chciałbym się spytać, czy podejrzewa Pan co było ich
celem. Co mogło ich skłonić do ataku?
- No
właśnie... - złotnik zerknął w kartkę. - Od tamtej pory staram
się policzyć swój towar czy coś zginęło, bo mógł to być
rabunek. Ale psia mać, póki co nic nie zginęło!
-
Sugeruje Pan, że celem mogło być życie?
-
Niestety, bardzo możliwe. Tylko nie rozumiem dlaczego... Nic złego
w życiu nie zrobiłem. Ale jeśli nie znajdę braków w moim
sklepie, przemyślę to dogłębnie. Może faktycznie coś
przeoczyłem. Młodzieńcze, jeśli chcesz nadal udać się do
archiwum, to odpuść. Szkoda czasu, tam jedynie jest opis tych
łachuder, który przekazałem.
-
Dziękuję za rozmowę. Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy.
Steven
pożegnał się ze sprzedawcą i z głową pełną myśli kierował
się w stronę bramy wyjściowej. Wnioskując po rozmowie ze
złotnikiem, rabunek nie wchodził w grę. Taernianin nie posiadał
nic wartościowego. Jedyne co, to fakt, że był przywódcą wioski.
Czyli popełnił w życiu jakiś błąd, za który ktoś się mści?
Może jest jakoś powiązany ze staruszkiem? Tylko w jaki sposób,
skoro pierwszy raz w życiu widzi tego człowieka na oczy?
Pogrążony
w myślach niespiesznie szedł dzielnicą mieszkalną. Po kilku
minutach miał odczucie, że ktoś go obserwuje. Przerwał
rozmyślania i rozejrzał się czyje oczy tak go mogą podglądać.
Spojrzał w lewo, nikogo podejrzanego nie dostrzegł.
- To
Ty? - od prawej strony dobiegł znajomy kobiecy głos. Czyżby... -
Pamiętasz mnie?
Steven
spojrzał w kierunku kobiety. Tak jak się domyślał, to Judy. Z jej
ubioru wynikało, że pochodziła z Moswell. Czyli jego obawy ze snu
się potwierdzają, ona może zginąć. Co gorsze, jeszcze grasują
ci napastnicy w granatowych strojach. Co jeśli Judy jest zagrożona?
-
Może zajrzyj do mnie. Opowiesz mi co Cię tu sprowadza.
Nieśmiało
kiwnął głową na znak akceptacji. Przyda mu się chwila
odpoczynku, w dodatku będzie miał szansę poszukać znaków
szczególnych, które tak omawiał z Jamesem. Nie szli długo, po
kilku chwilach przywitał ich skromny domek spośród wielu innych.
Nie wyglądał bogato, ale widać było, że mieszka tu kobieta.
Przed wejściem leżała czyściutka wycieraczka, podobnie czysta i
zadbana jak okna, które wręcz błyszczały słonecznym blaskiem.
Parapety zaś były ozdobione pięknymi kwiatami. Weszli do środka.
Zapach perfum od razu uderzył w nozdrza Stevena.
-
Tak w ogóle, nie przedstawiłeś mi się jeszcze.
-
Emm... - zmieszał się mężczyzna. Był pewny, że nie zapomniał o
tym przy pierwszym spotkaniu. - Steven. Jestem Steven i pochodzę z
Taernii.
-
Więc co Cię sprowadza do Moswell? - z uśmiechem i zaciekawieniem
spytała Judy.
-
Sprawy handlowe. No i musiałem spytać się o pewne wydarzenie,
które tu też miało miejsce.
-
Masz na myśli ten napad na złotnika?
-
Skąd wiesz?
-
Głośna sprawa. Wartownicy dostali niezły ochrzan po tym jak król
się dowiedział, że wróg tak swobodnie wtargnął do Moswell. A
dlaczego Cię to interesuje?
-
Cóż... - Steven zawahał się, myśląc czy ona powinna wiedzieć o
wszystkim. Ale w sumie, jako tutejsza, może wiedzieć ciut więcej,
albo chociaż domyślać się czym kierowali się napastnicy. - Mnie
również zaatakowano. Dowiedziałem się od starszyzny, że możecie
mieć tu jakieś dane, ale niestety, niczego nowego nie usłyszałem.
-
Może komuś zalazł za skórę, dziadzio to niezły świr na punkcie
nauki. Ludzie mówią, że przed Wielkim Wybuchem był naukowcem i
wszystkie zapiski poszły na stracenie. Teraz poza pracą próbuje
nadgonić to, co kiedyś osiągnął. Ty też coś majstrujesz?
- Na
szczęście nie. Nawet gdybym chciał, nie miałbym czasu na to przez
obowiązki. Wybacz, ale będę już wracał do siebie. Nic nowego
raczej się nie dowiem, a mam jeszcze kilka rzeczy do zrobienia.
Steven
wyciągnął dłoń w kierunku Judy, a ta w akcie pożegnania ją
uścisnęła. Mężczyźnie rzucił się w oczy mały szczegół,
który mógłby pasować do planu wymyślonego wraz z Jamesem. To
okrągłe znamię wielkości około trzech centymetrów na przegubie.
Kierując się w stronę bramy podsumował swoje dzisiejsze
osiągnięcia. Podpisał kontakt na korzystniejszych warunkach niż
były oraz poznał znak szczególny kobiety, którą spotkał
niedawno. Mimo to, sprawa oponentów nie była rozwiązana. Nie
dowiedział się niczego. Jedyne co miał, to te plotki związane z
nauką. Może to ma coś wspólnego z tym wydarzeniem? Jeśli tak, w
jaki sposób przywódca Taernii jest powiązany, skoro z nabywaniem
wiedzy nie ma wiele do czynienia.
Przekraczając
bramę Moswell Steven bez problemów dostał swoją broń, którą
przechowali mu strażnicy. Gwarabit chyba nudził się przez ten
czas, bo uciął sobie drzemkę. Ale wyczuwając kroki swego pana,
szybko się obudził gotowy do podróży. Ciesząc się z wykonanej
chociaż w części pracy ruszył do domu. Do Taernii.