środa, 3 grudnia 2014

Rozdział XVIII

Steven po ceremonii pogrzebowej chciał porozmawiać z tą osobą, która zdawała się nie wierzyć w śmierć Rady, Jacobem. Nie będzie problemem go przekonać, że ich zgon był niefortunnym splotem wydarzeń, tak mu się przynajmniej zdawało. Mimo, że traktował go jak przyjaciela, w jego oczach wyglądał jak przydatna, ale bezmyślna kupa mięśni z domieszką ludzkich uczuć. Dlatego wyperswadowanie podejrzeń nie powinno należeć do trudnych zadań. Steven przeciągał jeden pakunek ze zwłokami za drugim w pobliże sporych rozmiarów wydmy, która była niedaleko. W jurcie Rady znalazł świece pogrzebowe, które były zawsze wystawiane. Porozkładał je według swego uznania i każdą z nich zapalił. Spojrzał za siebie, większość mieszkańców patrzyła na to co się dzieje, w tym nadal nieufny z twarzy Jacob. Nie znał rytualnej modlitwy szamanów, więc zastosował zasadę minuty ciszy, po czym zgasił świece i odszedł do swojego domostwa. Jak się spodziewał, tuż za nim szła osoba, która wątpiła w śmierć Rady.
- Steven, musimy pogadać. - szybko zaczął Jacob. Jego wyraz twarzy nie wyglądał miło. - Powiedz mi prawdę co się tam stało. Jako przyjaciel.
- Wszystko już powiedziałem. Nie wiem jak zginęli, zastałem ich martwych. Może ze starości, ale dziwne że cała trójka od razu...
- Kogo Ty chcesz oszukać? Myślisz, że Ci uwierzę w tak tanie kłamstwo?
- Nikogo nie chcę oszukać. - rozmowa sprawiała wrażenie trudniejszej niż sądził.
- Powiesz mi prawdę czy mam ogłosić ludziom co wiem o Radzie i co mogło się wydarzyć według mnie?
- Jaką niby prawdę? - w głosie Stevena wyczuć można było niepokój.
- Rozmawiałem jakiś czas temu ze staruszkami, spytałem się o sposób na ich długowieczność. Stosowali swoją mieszaninę ziół, które w znacznym stopniu spowalniały starzenie się organów wewnętrznych. Podsumowując... na starość umrzeć nie mogli. Więc?
- Skoro tak wygląda moja sytuacja... Zabiłem ich. Przez mój błąd zamordowałem ich żałując teraz tego.
- Czyli tak jak myślałem. Żałujesz, powiadasz? W jaki sposób? Kłamiąc? Steven... nie ufam Tobie. Szefuńcio zawsze albo mówił prawdę albo nic nie pisnął. Nigdy nie skłamał. A Ty? I Ty się uznajesz za jego syna? Za Taernianina? Wiesz kim Ty jesteś? Śmieciem...
- Nie za bardzo się zapędzasz? Mówisz do przywódcy Taernii.
- Tak? Myślałem, że rozmawiamy jak przyjaciele... Czyli co, mam się do Ciebie per Pan zwracać? Odbiło Ci do reszty... śmieciu.
- Wyjdź...
- Oczywiście, proszę Pana. Prędzej czy później i tak każdy się dowie co zrobiłeś. Przez ten czas będę Ci patrzył na ręce. Miałem Cię chronić wedle woli Trevora, ale od Twojej psychiki Cię nie uchronię. Do zobaczenia.
Twarz Stevena po tej rozmowie wyglądała jak dojrzały burak. Purpurowe barwy wściekłości ozdabiały policzki z natury spokojnego człowieka. To co myślał za łatwe do zrobienia okazało się być barierą nie do przeskoczenia. Coś musiał w tej sytuacji wymyślić. Kto by się spodziewał, że Jacob będzie wiedział akurat taką informację? W dodatku poznał prawdę na temat morderstwa, którą mógł wykorzystać w każdej sposobnej chwili. Trzeba jakoś temu zaradzić. Gdyby to się wydało, ludzie zaczęliby się buntować, doszłoby do zamieszek albo do zamachu na przywódcę. Steven wiedział, że posunął się za daleko z tym wszystkim, ale nie widział odwrotu. Jedyne co mu przychodziło do głowy, to zamknięcie ust Jacobowi... Na zawsze. I tak czuje się mordercą, więc jeden trup więcej nie zrobi mu różnicy. Przynajmniej zachowa pozorny spokój osady i swoje bezpieczeństwo. Innego wyjścia nie widział.
Chwycił łuk oraz jedną strzałę. Zerknął przez szczelinę od wejścia do jurty i poszukiwał niedawnego rozmówcy. Znalazł, był zaraz przy wejściu do swego domu. Steven wyczekał odpowiedni moment, naciągając mocno cięciwę z gotową do zadania śmiertelnego ciosu strzałą. Gdy tylko Jacob zniknął za materiałem służącym za drzwi, ten oddał strzał celowany w środek głowy. Idealnie wyczekana chwila pozwoliła na ciche, niewidoczne dla nikogo zabójstwo. Jedyne co było do zrobienia, to pod osłoną nocy wyjąć narzędzie zbrodni z ciała Jacoba.

środa, 26 listopada 2014

Rozdział XVII

Sytuacja nie pozostawiała Stevenowi złudzeń. Musiał poczynić wszelkie kroki by zatrzymać szaleństwo Rady i zemścić się za śmierć Trevora. Przepełniony negatywnymi emocjami szybko chwycił nóż i równie szybko wybrał się w kierunku jurty szamanów. Stojąc przy wejściu, wziął głęboki oddech by ustabilizować bicie serca i wszedł do środka.
- O, Steven! Prędko dziś nas odwiedzasz, co Cię sprowadza? Znalazłeś odpowiedź na swoje problemy?
- Zdaje mi się, że tak... Znam również sposób na ich rozwiązanie...
Steven spojrzał złowrogo na „Spadającą gwiazdę zachodu” oraz na pozostałych, którzy jeszcze spali, po czym wbił schowany wcześniej nóż w brzuch starca. Ten zaś, zaskoczony biegiem wydarzeń, zaczął obficie krwawić.
- Nie... rozumiem... czemu...
- Doprowadziliście Trevora do samobójstwa. - odpowiedział Steven wbijając ostrze jeszcze głębiej. - Nie pozwolę, byście doprowadzili mnie do tego samego.
- Popełniasz... błąd...
Tymi słowami mężczyzna zakończył swój żywot, opadając z wielkim rozcięciem w brzuchu na ziemię. Huk upadającego ciała obudził pozostałych dwóch mędrców. Prędko na klęczkach przysunęli się do zwłok, sprawdzając czy wyczuwalne są jakieś oznaki życia. Steven nie czekając aż zwrócą na niego uwagę, ścisnął rękojeść swej broni i z impetem wbił się w głowę kolejnego starca. Zgon był natychmiastowy.
- Co Ty robisz?! - wrzasnął „Niełamliwy drąg” - Co my Ci zrobiliśmy, że chcesz się nas pozbyć?!
- Też nie rozumiesz, prawda? - odpowiedział Steven wycierając nóż z krwi i płynów mózgowych. - Trevorowi daliście ten sam proszek co mi. Ostatniego dnia jego życia, trzymał go w dłoni i był zasmucony, po czym wyruszył na polowanie. Zabiliście go... po co? Chcecie przejąć władzę? Dlatego i mi to daliście? Przeszkadzam w Waszych planach? Jestem niewygodny?
Steven nie czekając na wytłumaczenie, dźgnął szamana w miejsce, gdzie powinno być serce. Uśmiechnął się, czując satysfakcję z wypełnionego zadania.
- Wiem czemu... był smutny... - ostatkami sił przerwał milczenie starzec. - Widział... Ciebie... martwego... on... widział że... Cię zabił... Chronił Cię...
- Co Ty mówisz? - Uśmiech Stevena momentalnie zniknął. Zdziwiło go te wyznanie. - Jak to chronił? Wyjaśnij to!
- Nie wiem czy... zdążę... Oddał swe życie... by zmienić... przyszłość... Chciał by Tobie... też dać możliwość... zerkania... byś sam to... zobaczył...
- Co zobaczył?! Co ja narobiłem... Co ja narobiłem!
„Niełamliwy drąg” upadł na ziemię martwy. Steven wpatrując się w kałużę zmieszanej krwi trójki starców zaczynał rozumieć, co uczynił. Zabił niewinnych ludzi. Wszystko pod wpływem emocji i raptownemu myśleniu. Zniszczył podstawy Taernii, z którymi mieszkańcy byli zżyci. I wszystko dla urojonej zemsty. Co miałby teraz zrobić? Jeśli powie ludziom prawdę, znienawidzą go. Ale również nie może zataić śmierci trójki współplemieńców. Sprawdził czy nie ma na sobie śladów krwi, po czym wyszedł szybko z jurty i udał się do magazynu. Tam bez słowa powitania wziął trzy skóry Wernata i zanim strażnik otworzył usta by się zapytać o cokolwiek, Stevena już nie było. Wrócił do miejsca zbrodni z postanowieniem oczyszczenia. Nie mógł zostawić podejrzeń morderstwa. Rozłożył materiały na ziemi i przeciągnął zwłoki na nie, po czym szczelnie zawinął ciała. Wystawił je przed chatę i musiał wziąć się za usunięcie krwi. Chwycił leżącą nieopodal wejścia beczkę z wodą i jej zawartość wylał na kałużę czerwonej cieczy. Znalazł przy okazji jakąś szmatkę i wytarł dokładnie podłogę. Teraz zostało mu tylko ogłosić śmierć rady. Jedynym problemem był sposób przekazania tej informacji. Nie miał czasu na dokładne przemyślenie co miałby powiedzieć ludziom, czuł że koniecznością będzie improwizacja.
Steven krzyknął do Jamesa, pokazując dłonią znaki sygnalizujące o ważnym wydarzeniu. Ten zaś chwycił za róg i wydobył z niego długi, donośny dźwięk. Po chwili wszyscy mieszkańcy zbierali się u podnóża wzgórza, wyczekując wyjaśnienia tego zebrania. Na jego szczycie czekał już Steven, próbujący zebrać w sobie wszystkie kumulujące się w nim myśli. Spoglądając na wszystkie zaciekawione wezwaniem twarze, w końcu zmusił się do zabrania głosu.
- Taernianie. Przerwałem Wasze obowiązki w celu przekazania smutnej wiadomości. Nasza Rada nie żyje. Zastałem ich dziś martwych. Póki co, przyczyny śmierci nie są znane, ustalam to. Poczyniłem też działania dotyczące pochówku, więc kto będzie chciał, może być na ceremonii pożegnania. To bolesna strata, odeszła trójka ważnych dla nas ludzi, ale musimy żyć dalej. Musimy jakoś zadbać o naszą przyszłość. To tyle co miałem Wam do przekazania. Możecie wracać do Waszych zajęć.
Steven odczuł ulgę, wyjaśnienia miał już za sobą. Za bardzo nie skłamał, ale i prawdy nie powiedział. Nie czuł się z tego powodu oczyszczony, ale chociaż sumienie nie gryzło go jak wcześniej. Rozejrzał się po ludziach, każdy był wyraźnie zasmucony, część nawet uroniła łzy. Jednak jedna osoba zdawała się być podejrzliwa...

środa, 19 listopada 2014

Rozdział XVI

Mimo tego, że Steven był pewien, że musi to zrobić, miał spore obawy. Bał się tego, co zobaczy. Z jednej strony naruszyłby prywatność świętej pamięci Trevora, z drugiej ta zagadka mogłaby uratować Taernię przed zamaskowanymi napastnikami oraz zażegnać zagrożenie życia aktualnego przywódcy. Mimo wątpliwości, był zdecydowany na to, by tej nocy spróbować zajrzeć w przeszłość. Mężczyzna przygotował kubek z wodą i wsypał trochę proszku. Pamiętając o poprzednich dolegliwościach, znacznie zmniejszył dawkę. Szybko wypił duszkiem zawartość naczynia i ułożył się wygodnie na łóżku. Mając w pamięci słowa Rady, starał się skupić na wyobrażeniu sobie konkretnego wspomnienia. W głowie Stevena zaczynał się coraz wyraźniej formować obraz ostatniego polowania Trevora. Łzy bez kontroli zaczynały napływać do oczu. Zasnął.
Przed oczami miał jurtę Trevora. Cały sen był przedstawiony w taki sposób, jak stary, czarno biały film. Steven mógł swobodnie się poruszać w terenie, lecz gdy spróbował przesunąć krzesło, jego dłoń przez nie przenikała. Wnętrze wydawało się być zadbane, miejscami aż nadto. Czyżby kolejna rzecz, o której Steven nie wiedział? O skłonnościach do pedantyzmu? W tych okolicznościach zdawało się to być akurat niezbyt ważne. Rozglądanie się po pomieszczeniu długo nie trwało, bo do środka wszedł Trevor. Wchodząc, był uśmiechnięty, ale gdy tylko na jego twarzy pojawił się cień, jego mina diametralnie się zmieniła. Coś mówił, ale Steven nie mógł niczego usłyszeć. Jego twarz zdawała się wyrażać ból i smutek. W dłoniach trzymał jakiś woreczek, ściskał go mocno. Mężczyzna nie miał szans dojrzeć co jest w środku. Same ręce wyglądały na zakrwawione, chociaż stuprocentowej pewności nie miał przez ten tą dwukolorową wizję. Steven kątem oka zauważył łóżko, które pośrodku miało wielką plamę. Czyżby krew? Co działo się z Trevorem, skoro odniósł takie rany? To nie czas na przemyślenia, trzeba było obserwować. Człowiek z wizji pochylił się nad beczką i przemywał dokładnie ręce, by nie został żaden ślad zakrwawienia. Obraz zaczynał się rozmywać, akurat w momencie, gdy Trevor wyszedł z jurty na spotkanie dotyczące ostatniego polowania.
Strużka krwi ściekała z ucha Stevena zaraz po przebudzeniu. Towarzyszył jej silny ból głowy. Nie tak mocny jak poprzednim razem, ale dość odczuwalny. Powoli dochodząc do siebie, próbował złożyć wszystko co zobaczył do kupy. Trevor dostał to samo co on, proszek pozwalający na podróże w czasie. Miał rany, ale nie pozwalał innym ich zauważyć, pewnie po to, by kompani się nie martwili. Nadal nie wiedział co go trapiło, ale doszedł do jednego wniosku... To wina Rady. Ci starcy doprowadzili przyszywanego ojca Stevena do takiej decyzji. Mimo, że on sam był im wdzięczny za ofiarowanie takiej możliwości wnikania w przyszłość, zgubiło go to. Zabili Trevora... I chcą zabić teraz jego. Po co? Chcą objąć władzę? Nie... Nie mógł na to pozwolić. Miał jeden pomysł, który wydawał się być sensowny.

środa, 12 listopada 2014

Rozdział XV

Wyszło na to, że Steven nic nie wiedział o swym przybranym ojcu. Zawsze widział w nim człowieka prawego, dbającego o Taernię, o ludzi. Nie o ogół, tylko o jednostkę. Próbował tak rządzić, by wszystkim zapewnić dostatnie życie. Tymczasem po opowieści Rady, co prawda niejasnej, gdyż sami nie wiedzieli niektórych spraw, Trevor posiadał mroczną stronę medalu. Mężczyzna od długiego czasu nie czuł się psychicznie dobrze, coś go męczyło, lecz nikt nie wiedział co. Szamani domyślali się o co chodziło, ale z zasady nigdy domysłami się nie dzielili z innymi, gdyż mogło to naprowadzić na niewłaściwy tok myślenia. Ale to coś, co trapiło Trevora, doprowadziło go do zguby. Steven próbował to wszystko poukładać w głowie. Jakby tak wrócić do dnia jego śmierci. Wybrali się z Jacobem polować na Wernaty. Niby nic szczególnego... Zwyczajny dzień, zwyczajny skład osobowy, po prostu codzienność życia myśliwego. Zwierzyna też ta sama, chociaż... Gdyby spojrzeć na to pod kątem samobójczej próby, to ten stwór był znacznie większy od reszty, której razem zgładzili. Miejsce również było inne niż zazwyczaj. Czyżby to było od dłuższego czasu planowane? Odebranie sobie życia pod przykrywką tragicznego przypadku wliczonego w ryzyko zawodowe? Nawet jeśli... dlaczego? Co było przyczyną takiego zachowania, takiej decyzji? Najgorsze jest to, że nie dał po sobie poznać, że coś go męczy. Steven postanowił więc powęszyć w opuszczonej jurcie po Trevorze. Miał cichą nadzieję, że trafi na trop chociaż w części wyjaśniający to co się działo.
W środku panowała ciemność i zapach przypominający odór starego, rozkładającego się mięsa. Steven sprawdził miejsce wydobywającego się smrodu. Niestety, to tylko zapasy pożywienia, które się psuły. W powietrzu wyczuwalny był wszędobylski kurz. W końcu nikt tam nie sprzątał od czasu śmierci Trevora, więc nie ma co się dziwić. Powstrzymując się od kichania, mężczyzna szukał czegokolwiek, co mogłoby posłużyć za poszlakę. Mogło to być dosłownie wszystko, najważniejsze by móc skojarzyć jakieś szczegóły naprowadzające na niejasną przeszłość. Przejrzał pojemnik na oręż, część z broni nie była wcale czyszczona, widoczna była zaschnięta zwierzęca krew. Łóżko też nie skrywało żadnych tajemnic. Pamiętał opowieści Trevora, że przed Wielkim Wybuchem ludzie często chowali różne rzeczy, głównie oszczędności pod materacem łóżka. Cóż, Steven szukał dalej. Oczy powoli przyzwyczajały się do ciemności. Dostrzegł w oddali ciemny stół pokryty grubą warstwą kurzu. Jednak nie on przykuł uwagę Taernianina, lecz wypukła rzecz leżąca na meblu. Przejechał dłonią po wypukłości, pozbywając się brudu na powierzchni. Przedmiot ów zdawał się być jakimś notatnikiem. Mężczyzna wziął go i opuścił jurtę by w spokoju przejrzeć zawartość zeszytu u siebie przy normalnym oświetleniu. Wierzył, że tam będą odpowiedzi na jego pytania. W biegu wręcz udał się do swojego domu. Chwycił szmatkę leżącą na podłodze nieopodal łóżka i przetarł okładkę. Potem otworzył kajecik na środku, lecz zobaczył tylko puste, pożółkłe kartki. Steven szukał ostatniego wpisu, ale jedyne co tam napisane było, to:

Wreszcie.
Dostałem to, co chciałem. Dzięki Radzie będę mógł uratować Taernię przed wszystkim co jej zagraża. Od tej pory wszystko co się wydarzy, zostanie tu zanotowane, by mnie umknął mi żaden szczegół.

Steven czuł niedosyt, ta notka więcej dodawała tajemniczości, niż miałaby ją rozwiać. W dodatku miały być notowane wydarzenia, tymczasem dalej zostały tylko puste kartki, które wyglądały na dotykane. Mimo wszystko, znalazł trop kierujący ponownie do starców. Co dali Trevorowi? Jakąś radę? Przedmiot? Musiał się tego dowiedzieć czym prędzej. Biorąc pod pachę notatnik udał się szybko do Rady.
- Steven? Przecież niedawno wyszedłeś od nas. Czegoś zapomniałeś? - spytał „Niełamliwy drąg”
- Nie, chciałbym byście coś przeczytali i odnieśli się do tego.
- Przypominam sobie ten dzień... - po kilku minutach przerwał milczenie „Ten co otwiera wrota”. - Wtedy podarowaliśmy mu to samo, co Tobie. Podejrzewam, że domyślasz się o co chodzi. Jeśli tego sam nie zrozumiesz, my Ci niestety nie pomożemy.
- Chyba wiem... To zapytam jeszcze o coś, czy można...
- Tak. - przerwał trzeci starzec – Trevor też o to pytał. Wystarczy tylko skupić swe myśli na nieżyjącej osobie oraz jakimś etapie jej życia. Tylko mam nadzieję, że nie przeholujesz z tym, młodzieńcze.
Stevena nie interesowało te ostrzeżenie. Musiał dowiedzieć się co kierowało Trevorem, że zrobił to, co zrobił. W tym wypadku miał pomóc mu proszek, dzięki któremu ma możliwość zajrzenia w przyszłość. Jednakże kluczem do zagadki może być spojrzenie w przeszłość. Czuł, że rozwiązanie tej tajemnicy mogło się pojawić już tej nocy. Wierzył w to.

środa, 5 listopada 2014

Rozdział XIV

To była ciężka noc. Steven przez swoje obawy nie zmrużył oka. Czując ogromne zmęczenie wywołane brakiem tego właściwego snu, ledwo trzymał się na nogach. Zabrakło mu chęci nawet na rozmyślanie. Tylko wpatrywał się w podłogę lub słuchał co się dzieje na zewnątrz. Słyszał każdy szmer wiatru nadchodzącej burzy piaskowej, pochrapywanie niektórych mieszkańców, co wywoływało u niego wściekłość i zazdrość oraz krzątającego się dostawcę z magazynu. Wiedział, że beczułki z wodą pewnie są przed jego domem, ale brakło mu sił, by po nie iść, a tym bardziej dźwigać. Nieoczekiwanie do jurty wszedł jeden ze starców, „Niełamliwy drąg”.
- Steven! Chodź szybko do nas! Pilne!
I równie szybko zniknął, jak się pojawił. W jego głosie wyczuwalny był niepokój i strach, tak jakby stało się coś przerażającego. Mężczyzna wykrzesał z siebie rezerwy sił, wziął broń wraz z amunicją i wyszedł przed swój szałas. Zaraz przy wejściu stały beczułki, więc zdjął wieko jednej i na rozbudzenie przechlapał twarz zimną, świeżą wodą po czym pobiegł do jurty Rady. W środku zobaczył równie zaniepokojonego drugiego starca, „Ten co otwiera wrota”.
- W końcu jesteś! Przeczytaj to! - szaman wręczył Stevenowi pognieciony kawałek papieru, na którym było coś napisane.

„Porwaliśmy waszego człowieka. Możecie go odzyskać, wasz przywódca musi przyjść na wzgórze znajdujące się na południowym zachodzie od waszej wioski. Jest ono oddalone o jakieś trzydzieści minut drogi, rozpoznać można je po dwóch spróchniałych drzewach zrośniętych ze sobą koronami. Oczekujemy, że przywódca przybędzie sam, w przeciwnik wypadku wasz kompan zostanie stracony.”

- Nie wygląda to ciekawie... Nikt nie zauważył napastników?
- W tym problem, że nikt. Jak się obudziliśmy, jego już nie było. No i ten list... Steven, pójdziesz tam?
- Nie mam wyboru, w końcu to nasz mieszkaniec. Po to jestem przywódcą, by bronić Taernian. Ruszam od razu, nie ma chwili do stracenia.
- Powodzenia, młodzieńcze. Przed jurtą jest nasz Gwarabit tropiący. Podsunęliśmy mu już rzeczy naszego towarzysza do obwąchania, powinieneś łatwiej go znaleźć.
Steven wyszedł i skierował się do zagrody, gdzie czekał na niego zielonej maści wierzchowiec. Z jego zachowania można było wywnioskować, że znalazł trop porwanego. Osiodłał go, odwiązał i ruszył od razu zaraz po wskoczeniu na grzbiet. Był bardzo senny, ale musiał jakoś podołać zadaniu. Zwierzę było wyjątkowo podekscytowane, wykorzystując cały czas swój zmysł węchu, pewnie kierował się w znanym tylko jemu kierunku. Po kilku minutach żywiołowej jazdy Gwarabit zwolnił i zmienił postawę na czujną. Steven rozejrzał się i w zamieci dostrzegł, jak zbliżali się do jakiejś postaci. Zaraz za nią była jakaś niższa postura, tak jakby ktoś siedział lub klęczał. Zamieć ustała i postaci, które były ledwo widoczne, stały się wyraźniejsze. Osobą klęczącą był starzec. Chyba był torturowany, miał zakrwawioną głowę i czerwone ślady po okowach na rękach. Drugą postacią był rosły mężczyzna w niebieskim kostiumie. Z wyglądu przypominał właśnie tych napastników z Partahanu. Co oni mogli chcieć od Stevena?
- Tak jak chciałeś, przybyłem. A teraz oddaj mi starca.
- Oddam w swoim czasie. Normalnie bym Was zabił, ale pozwolę Wam nacieszyć się życiem. A jego niewiele zostało... - głos mężczyzny był drwiący, pewny siebie.
- Co masz na myśli?
- Sam się przekonasz. Będziesz jak Twój ojciec... Sam siebie zniszczysz.
- O co Ci chodzi?! - ten człowiek znał Trevora, prawdopodobnie lepiej niż sam Steven. Tylko co mógł wiedzieć innego?
- To ostrzeżenie. Jeśli nie zakończysz tego, co już zacząłeś, skończysz jak on. Widziałeś jak Trevor umierał? - mężczyzna potwierdził skinieniem głowy. - Na Twoim miejscu poszukałbym odpowiedzi właśnie tam. Wtedy sam zdecydujesz, czy chcesz zginąć szybciej przez własną głupotę czy też później na starość.
Steven nie wiedział co ma myśleć. Czyżby nie wiedział o jakiejś tajemnicy? A może to tylko zwykły blef by wzbudzić w nim strach? By doprowadzić go nadmiernej uwagi i bycia podejrzliwym nawet dla swoich ludzi? Coś jakby specjalna prowokacja by zasadzić wśród swoich ziarno spisku by sukcesywnie wybijać każdego, któremu źle z oczu patrzy.
- Tylko tyle chciałem Ci przekazać. Mam nadzieję, że to Cię czegoś nauczy. Oddaję Ci starca i uciekaj, póki jeszcze nie mam ochoty Cię zabijać.
Porywacz oddalił się od szamana, dając przestrzeń na przejęcie więźnia. Młody Taernianin będąc nadal czujnym podszedł do krwawiącej osoby i bez słowa pomógł jej wstać. Prowadząc „Spadającą gwiazdę zachodu” Steven obejrzał się za siebie. Nieznanego człowieka już nie było. W okolicy również nie można było dostrzec jego sylwetki. Czując częściową ulgę z powodu uratowania swojego poddanego, ruszył wraz z nim do Taernii, gdzie czekała pewnie na nich z niecierpliwością reszta Rady. W sumie on sam też czekał na spotkanie z nimi, chciał porozmawiać na temat Trevora. Choć wyglądało to jasno i klarownie, w końcu ojciec Stevena zginął na jego oczach, to mimo wszystko nie dawała mu spokoju ta zagadkowość postaci.
Widać wieść o porwaniu obiegła całą osadę, bo tłumy czekały na Stevena z ciekawością, czy mu się uda odbić zakładnika. Jak tylko stał się widoczny w zamieci piaskowej, ludzie zaczęli mu machać i cieszyć się z powrotu przywódcy.
- Wracajcie do swych zajęć, starszy potrzebuje odpoczynku.
Ludzie poczuli się jakby ktoś im dał w twarz. Ale zauważyli doznane obrażenia i posłuchali się lidera. Ten zaś służąc jako oparcie dla „Spadającej gwiazdy zachodu” wszedł do jurty z pozostałymi szamanami. Gdy zobaczyli swojego kompana, byli podekscytowani, ale Steven ugasił ich emocje.
- Musimy porozmawiać. I to poważnie...

środa, 29 października 2014

Rozdział XIII

Rozdział nie jest przeznaczony dla osób poniżej 18 roku życia.



Słońce już zachodziło. Steven przygotowując wiadomość dla posłańca, który miał udać się do Partahanu, wyjrzał na zewnątrz. Zaczynało delikatnie wiać, więc była to idealna pogoda dla roznosicieli wiadomości. Wiatr nie utrudniał wtedy jazdy, fruwające tumany piasku czyniły człowieka niewidocznym, więc dojazd był wtedy najbardziej bezpieczny ze wszystkich dostępnych wariantów pogodowych. List nie był długi, ze względu na irytujący brak informacji.

Do Morgana – Władcy Partahanu

Moja Rada nic nie wie na temat wroga, udałem się do Moswell, ale też nic nie wiedzą. Za to został zaatakowany tamtejszy złotnik przez tą samą grupę. Bądź czujny, ich najlepsze straże niczego nie wykryły. Jak czegoś się dowiem więcej, dostaniesz stosowną wiadomość.

Steven – Władca Taernii.

Mężczyzna zwinął papier w rulon i zawiązał sznurkiem. Wyszedł ze swej chaty w kierunku jurty posłańców. Wrzucił do starej, stalowej puszki list i zadzwonił dzwonkiem zawieszonym nad nią. To taki nowatorski system dostarczania korespondencji, opracowany przez Trevora. W jurcie mieszka kilku doręczycieli, którzy mają ustalone między sobą dyżury. Steven wracając w stronę swojego domu, kątem oka zauważył jak jeden z listonoszy wyszedł na zewnątrz, osiodłał Gwarabita i zerkając w początek listu, ruszył wraz z nim w drogę. Przywódca Taernii odłożył rozmowę z Radą na poranek, teraz chciał się zająć swoim planem wymyślonym razem z zaprzyjaźnionym wartownikiem. Co prawda, wody już nie było z zapasach lidera, przyrządzać posiłku mu się nie chciało, więc postanowił połknąć trochę proszku na sucho. Nie było łatwo, jednak jako dodatek do picia lub jedzenia znacznie łatwiej się je. Ale innego rozwiązania nie było, musiał przez to przebrnąć. Ułożył się wygodnie na łóżku i w oczekiwaniu na konkretny sen, usnął.
Steven otworzył oczy. Był w pomieszczeniu mu nieznanym. Bordowe ściany, wielkie łóżko, kwiaty... i ten znajomy zapach. Tak, to były perfumy, które unosiły się w domu Judy. Rozejrzał się i dostrzegł wielkie lustro. Jednak nie zwierciadło było dziwne, lecz odbicie mężczyzny... Zupełnie nagie. Siłą woli chciał zmusić się do poszukania odzienia, lecz ciało odmawiało posłuszeństwa. To tak, jakby duszą był w kimś. Może obserwować, ale nie może działać. Stevenowi taka rola bardzo nie odpowiadała, bo nie może manipulować swymi ruchami na tyle, by osiągnąć cel. W tym wypadku nie pozostało mu nic innego jak skupić się na cierpliwym oglądaniu tego, co się będzie działo. Mężczyzna usiadł na łóżku i po chwili otworzyły się drzwi. Przez nie weszła również naga Judy, trzymająca w ręce niebieski strój oraz pasek z rzutkami. Wszystko to rzuciła w kąt i obracała się w taki sposób, by mógł ją podziwiać. Jej czarne, długie włosy niezgrabnie lądowały na ramionach i piersiach, które miała średniej wielkości. Z uśmiechem na twarzy eksponowała swoje pośladki, które sprawiały wrażenie wyjątkowo dobrze zadbanych. Dostrzec można było też wystające wilgotne wargi sromowe. Kobieta na widok penisa w stanie erekcji oblizała swe usta i rzuciła się na Taernianina oddając się namiętnym pocałunkom. Steven nie mógł się skupić na obserwacji. Powieki samoczynnie się zamykały, wbrew jego zamiarom. Czuł wijący się język walczący z drugim. Jego dłonie błądziły po jej ciele, pieszcząc każdy centymetr jędrnej skóry na tyłku. Judy napierała swoją kobiecością na naprężonego członka, który po kilku chwilach oporu, wsunął się ślimaczo w jej wnętrze. Niczym zwierzę, mężczyzna coraz szybciej wypełniał sobą pochwę niewiasty. Była ciasna, gorąca i mokra. Z każdym zagłębieniem towarzyszył jęk rozkoszy, im mocniej tym głośniejszy. Steven nadal czekał na otwarcie oczu, ale sytuacja coraz bardziej mu się podobała. Te narastające podniecenie, rozkosz związana z pieszczotami i penetracją płci pięknej... To wszystko się udzielało. Teraz wiedział co to seks, chociaż te uczucie poznał dopiero we śnie. Nagle poczuł jak traci czucie w stopach oraz naprężają się wszystkie mięśnie, po czym wtłoczył we wnętrze Judy spory ładunek spermy. Oddychając ciężko otworzył oczy i ujrzał również zmęczoną kobietę, która zdawała się być zadowolona z tych igraszek. Chwyciła czule za dłoń mężczyzny i słodko podziękowała. Steven przypomniał sobie o swoim zadaniu i... Tak, dostrzegł znamię, które tak go dręczyło by się przekonać, że to ona miała zginąć w przyszłości. W ułamku sekundy obraz zrobił się krwistoczerwony i po chwili obudził się z piekielnym bólem głowy, który zdawał się narastać. Mężczyzna domyślał się, że to pewnie skutek nadmiernej ilości proszku, którego spożył. Miał chęć wrzeszczeć z cierpienia, ale ostatkami sił się powstrzymywał od tego. Na szczęście ten zły stan powoli mijał, przynosząc upragnioną ulgę. Znosząc te mijające niedogodności, Steven zaczął rozmyślać. Jakie relacje będą łączyć jego i Judy? Skoro uprawiać by mieli seks, to ich przeznaczeniem byłoby być kochankami. Jak długo to by miało trwać? Czy jej śmierć jest nieunikniona? Taernianin miał wrażenie, że przegapił w swojej wizji jakiś drobny, ale znaczący szczegół. Niestety, tak jak w zwyczajnym śnie, nie wszystko udało mu się spamiętać.
Wstał, przetarł oczy i postanowił udać się do jurty magazynowej. To było specjalne miejsce, gdzie można było przechowywać oraz wydawać mieszkańcom przysługujący im towar, między innymi wodę. Właśnie po to Steven tam poszedł. Sprawdzić czy dostawa z Moswell dotarła na miejsce oraz wziąć swoją dolę. Wszedł do jurty i, jak zawsze zresztą, zobaczył śpiącego mężczyznę przy stole, który powinien był pilnować zapasów. Mimo, że lubił sobie uciąć drzemkę, od czasów Trevora jeszcze nic nigdy nie zniknęło. Steven zacisnął pięść i huknął w blat na tyle mocno, że śpioch z wrażenia spadł z krzesła.
- Yyymmm... to się nie powtórzy! Ja tylko na moment!
- Dobrze już, spokojnie. Przybył ładunek z Moswell?
- Tak, Wodzu. Jakieś kilka minut temu dostarczono nam wszystko tak jak było w kontrakcie. - powiedział mężczyzna, walcząc z ospałością by nie wypaść źle przed przywódcą.
- Odhacz mnie z listy, jak masz teraz wolnego człowieka, wyślij go z moją dolą do mnie.
Steven pożegnał się z magazynierem i udał się do siebie, by ponownie rozmyślać o wszystkich wydarzeniach. Zasnąć nie mógł, nie wiedział czy spożyta dawka proszku nadal działała. Był senny, jednak po co spać, by się narazić na kolejny ból głowy i uczucie niewyspania?

środa, 22 października 2014

Rozdział XII

Moswell wydawało się nigdy nie być smutne. Z ludzi emanowała wielka radość zmuszająca wręcz do uśmiechu każdego, kto przebywał w okolicy. Steven mimo woli również się uśmiechał, jakby to była zaraźliwa choroba. Ale wraz z tym, nastawił się bardziej optymistycznie do wszystkich problemów. Wyznając zasadę „koniec języka za przewodnika” popytał mieszkańców jak dostać się do ich króla. Po tym jak uzyskał odpowiedź stwierdził, że trud jaki sobie zadał był niepotrzebny ponieważ budynek władcy był najwyższy ze wszystkich. Wystarczyło się zwyczajnie rozejrzeć. Mijając i podziwiając pięknie przyozdobione domy prawdopodobnie bogatszej warstwy społecznej w Moswell, dotarł w końcu na miejsce. Przed oczyma pojawił się ogromny pałac przypominający indyjskie budowle sprzed Wielkiego Wybuchu. W porównaniu do bramy wejściowej fortecy, to miejsce było znacznie bardziej strzeżone. Nawet z połową stacjonującej tam armii nie było szans, by mysz się prześlizgnęła. Steven zbliżał się do żołnierzy, którzy wraz z jego krokami, baczniej go obserwowali.
- Tutaj musimy Cię zatrzymać. Jako, że w tym budynku jest nasz władca a Ty nie jesteś tutejszy, jesteśmy zmuszeni dowiedzieć się jaki jest cel Twej wizyty.
- Skoro tak trzeba... Jestem przywódcą Partahanu i chciałbym by Moswell pozwoliło mi zajrzeć w archiwa w poszukiwaniu pewnych informacji.
- Jakie to informacje?
- To też trzeba mówić? Zostałem zaatakowany przez nieznanych mi wojowników w granatowych strojach...
- Mających wytatuowane lewe oczy? Myślę, że nasze dane Ci nie pomogą. - Uzbrojony mężczyzna wyciągnął rękę i skierował ją w kierunku domu wyglądającego na punkt skupu złota. - Porozmawiaj z naszym złotnikiem, kilka dni temu został zaatakowany przez dwóch typków pasujących do opisu, ale udało mu się uciec.
- Dobrze, dziękuję za pomoc.
Steven był zaskoczony, że archiwa Moswell, przez Radę uznawane za skarbnicę wiedzy, nie mają nic o napastnikach. Najwidoczniej musi to być jakaś świeżo założona organizacja, o której istnieniu nikt nie miał pojęcia, aż do teraz. Przerażający jest fakt, że nawet przy tak obstawionej warowni umieli wtargnąć i zaatakować.
Budynek od razu rzucał się w oczy. Otoczony był drogocennymi na pierwszy rzut oka, błyszczącymi wazami. Drzwi były uchylone, więc Steven bez pukania ostrożnie wszedł do środka. Przywitało go ciemnożółte otoczenie. Wśród półek wypełnionych wszelakim dobrem stał starszy, łysiejący człowiek mamroczący coś pod nosem, zapisując coś.
- … czternaście, piętnaście... no, piętnaście bransoletek. Tu też nic. - prawdopodobnie zapisał tą liczbę na swojej kartce.
- Przepraszam, miałem do Pana się zgłosić. - przerwał liczenie Steven.
- O, obcy! Proszę śmiało, w czym mogę pomóc? Mam tu najwyższej próbki złoto. Może pierścionek dla ukochanej? Albo wisiorek dla dziecka?
- Ja w innej sprawie. Chodzi o sprawę ostatniego napadu.
- Aaa, o to... - ze staruszka jakby ulotniła się cała energia. Obrócił się w kierunku Stevena, ukazując swoją twarz. Była przyjemna, miły dziadzio z krzaczastymi siwymi brwiami. - Dlaczego Cię to tak interesuje, młodzieńcze?
- W ostatnim czasie mnie również zaatakowano. Rozmawiałem ze strażą pałacu i po opisie napastników odesłali mnie do Pana.
- Ciebie też? Dziwne...
- Dlatego chciałbym się spytać, czy podejrzewa Pan co było ich celem. Co mogło ich skłonić do ataku?
- No właśnie... - złotnik zerknął w kartkę. - Od tamtej pory staram się policzyć swój towar czy coś zginęło, bo mógł to być rabunek. Ale psia mać, póki co nic nie zginęło!
- Sugeruje Pan, że celem mogło być życie?
- Niestety, bardzo możliwe. Tylko nie rozumiem dlaczego... Nic złego w życiu nie zrobiłem. Ale jeśli nie znajdę braków w moim sklepie, przemyślę to dogłębnie. Może faktycznie coś przeoczyłem. Młodzieńcze, jeśli chcesz nadal udać się do archiwum, to odpuść. Szkoda czasu, tam jedynie jest opis tych łachuder, który przekazałem.
- Dziękuję za rozmowę. Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy.
Steven pożegnał się ze sprzedawcą i z głową pełną myśli kierował się w stronę bramy wyjściowej. Wnioskując po rozmowie ze złotnikiem, rabunek nie wchodził w grę. Taernianin nie posiadał nic wartościowego. Jedyne co, to fakt, że był przywódcą wioski. Czyli popełnił w życiu jakiś błąd, za który ktoś się mści? Może jest jakoś powiązany ze staruszkiem? Tylko w jaki sposób, skoro pierwszy raz w życiu widzi tego człowieka na oczy?
Pogrążony w myślach niespiesznie szedł dzielnicą mieszkalną. Po kilku minutach miał odczucie, że ktoś go obserwuje. Przerwał rozmyślania i rozejrzał się czyje oczy tak go mogą podglądać. Spojrzał w lewo, nikogo podejrzanego nie dostrzegł.
- To Ty? - od prawej strony dobiegł znajomy kobiecy głos. Czyżby... - Pamiętasz mnie?
Steven spojrzał w kierunku kobiety. Tak jak się domyślał, to Judy. Z jej ubioru wynikało, że pochodziła z Moswell. Czyli jego obawy ze snu się potwierdzają, ona może zginąć. Co gorsze, jeszcze grasują ci napastnicy w granatowych strojach. Co jeśli Judy jest zagrożona?
- Może zajrzyj do mnie. Opowiesz mi co Cię tu sprowadza.
Nieśmiało kiwnął głową na znak akceptacji. Przyda mu się chwila odpoczynku, w dodatku będzie miał szansę poszukać znaków szczególnych, które tak omawiał z Jamesem. Nie szli długo, po kilku chwilach przywitał ich skromny domek spośród wielu innych. Nie wyglądał bogato, ale widać było, że mieszka tu kobieta. Przed wejściem leżała czyściutka wycieraczka, podobnie czysta i zadbana jak okna, które wręcz błyszczały słonecznym blaskiem. Parapety zaś były ozdobione pięknymi kwiatami. Weszli do środka. Zapach perfum od razu uderzył w nozdrza Stevena.
- Tak w ogóle, nie przedstawiłeś mi się jeszcze.
- Emm... - zmieszał się mężczyzna. Był pewny, że nie zapomniał o tym przy pierwszym spotkaniu. - Steven. Jestem Steven i pochodzę z Taernii.
- Więc co Cię sprowadza do Moswell? - z uśmiechem i zaciekawieniem spytała Judy.
- Sprawy handlowe. No i musiałem spytać się o pewne wydarzenie, które tu też miało miejsce.
- Masz na myśli ten napad na złotnika?
- Skąd wiesz?
- Głośna sprawa. Wartownicy dostali niezły ochrzan po tym jak król się dowiedział, że wróg tak swobodnie wtargnął do Moswell. A dlaczego Cię to interesuje?
- Cóż... - Steven zawahał się, myśląc czy ona powinna wiedzieć o wszystkim. Ale w sumie, jako tutejsza, może wiedzieć ciut więcej, albo chociaż domyślać się czym kierowali się napastnicy. - Mnie również zaatakowano. Dowiedziałem się od starszyzny, że możecie mieć tu jakieś dane, ale niestety, niczego nowego nie usłyszałem.
- Może komuś zalazł za skórę, dziadzio to niezły świr na punkcie nauki. Ludzie mówią, że przed Wielkim Wybuchem był naukowcem i wszystkie zapiski poszły na stracenie. Teraz poza pracą próbuje nadgonić to, co kiedyś osiągnął. Ty też coś majstrujesz?
- Na szczęście nie. Nawet gdybym chciał, nie miałbym czasu na to przez obowiązki. Wybacz, ale będę już wracał do siebie. Nic nowego raczej się nie dowiem, a mam jeszcze kilka rzeczy do zrobienia.
Steven wyciągnął dłoń w kierunku Judy, a ta w akcie pożegnania ją uścisnęła. Mężczyźnie rzucił się w oczy mały szczegół, który mógłby pasować do planu wymyślonego wraz z Jamesem. To okrągłe znamię wielkości około trzech centymetrów na przegubie. Kierując się w stronę bramy podsumował swoje dzisiejsze osiągnięcia. Podpisał kontakt na korzystniejszych warunkach niż były oraz poznał znak szczególny kobiety, którą spotkał niedawno. Mimo to, sprawa oponentów nie była rozwiązana. Nie dowiedział się niczego. Jedyne co miał, to te plotki związane z nauką. Może to ma coś wspólnego z tym wydarzeniem? Jeśli tak, w jaki sposób przywódca Taernii jest powiązany, skoro z nabywaniem wiedzy nie ma wiele do czynienia.
Przekraczając bramę Moswell Steven bez problemów dostał swoją broń, którą przechowali mu strażnicy. Gwarabit chyba nudził się przez ten czas, bo uciął sobie drzemkę. Ale wyczuwając kroki swego pana, szybko się obudził gotowy do podróży. Ciesząc się z wykonanej chociaż w części pracy ruszył do domu. Do Taernii.

środa, 15 października 2014

Rozdział XI

- Więc powiadasz, że zaatakowali Was zamaskowani ludzie. Znaczy... Ciebie mieli na celowniku. Możesz podać jakieś cechy charakterystyczne?
Cała Rada była poruszona tą sprawą. Po opowieści Stevena o tym, co zdarzyło się w Partahanie, prócz próby zabójstwa, wszystko stało pod znakiem zapytania.
- Jedyne co zauważyłem, to młody wiek i ten tatuaż...
- Tatuaż? Jaki tatuaż? Gdzie? Opisz kształt. - zerwał się „Spadająca gwiazda zachodu”.
- Był wokół oka... Ale kształt? Ciężko to jakoś określić. Taki czarny wzór.
- Wokół oka, wokół oka... Jak na złość, nic nie kojarzę. Powiedz mi, jakie masz plany?
- Chciałem udać się do Moswell. Trzeba poinformować tamtejsze władze o nowym liderze oraz wynegocjować nowy kontrakt handlowy na wodę.
- Idealnie. - przerwał „Ten co otwiera wrota”. - Jak dobrze pamiętam, mają tam ogromne archiwum. Tam najprędzej znalazłbyś informacje o napastnikach. Jeśli pozwolą Ci tam wejść...
- Spróbuję, dziękuję. Jeszcze chciałbym porozmawiać z kilkoma osobami, by były czujne i ruszam natychmiast w drogę.
- Poczekaj jeszcze. - głos tym razem zabrał „Niełamliwy drąg”. - Weź to. Pytałeś niedawno o przyszłość, więc daję Ci ten proszek. Wystarczy dosypać go do jakiegoś płynu i wiadomo co się dzieje. Stosuj tylko dwie szczypty, nic więcej. W dodatku nie znamy skutków ubocznych, bądź ostrożny z tym.
Steven wziął małą torebkę z rąk starca i dziękując wyszedł z jurty. Skierował się ku wieży obserwacyjnej. Krzyknął stacjonującemu tam Jamesowi, by był wyjątkowo czujny. Udał się również do Jacoba, by przekazał osobom dowodzącym patrolami wiadomość o zwróceniu uwagi na ludzi ubranych podobnie, jak oponenci ze zdarzenia w Partahanie. Czując, że zrobił to co zamierzał, wsiadł na Gwarabita, który nie miał dłuższej chwili by wypocząć i powoli ruszył na północ. Miał na uwadze braki w kondycji swojego zwierzęcia, stąd decyzja o niezbyt szybkim tempie. W drodze wspominał wizyty w Moswell. Rzadko tam bywał, głównie jako towarzystwo do grupy handlującej. W jego pamięci utrwalił się obraz potężnego, wysokiego na kilkadziesiąt metrów muru i podnoszonej z towarzyszącymi jej dźwiękami mechanizmu napierającego na koła zębate bramy. Ludzie byli mili dla przybyszy, nie spotkał się nigdy z przejawem dyskryminacji. Zawsze drużyna szła w kierunku dzielnicy handlowej. Mijali mnóstwo straganów z rybami, świeżymi owocami, najpotrzebniejszymi przedmiotami a także sklepiki z ekskluzywnym towarem. Ich zawsze interesował budynek z zapasami wody. Pomieszczenie było ciemne, wypełnione ogromnymi beczkami. Steven dalej nigdy nie wchodził, nie miał prawa wstępu. Według tamtejszych zasad, wejście było uprawnione tylko dla osoby dowodzącej ekipą lub przywódcy wioski. Tam toczyły się negocjacje, jak pamiętał po opowieściach braci, bardzo zacięte. Ale kiedy to było... dość dawno. Oczywiście Moswell widział również w proroczym śnie, który tak pragnie zmienić. Jednakże nie mógł tego obrazu brać pod uwagę, w końcu to przyszłość. W dodatku nie wiadomo jak daleka ona była.
Powoli zbliżał się do celu podróży, minął stary drogowskaz z napisem znaczącym tyle, że podążając dalej prosto zobaczy to, do czego zmierza. Steven poklepał wierzchowca po boku, próbując go uświadomić, że niedługo będzie mógł odpocząć. Moswell... w końcu zauważył w oddali zagrodę, gdzie można odstawić zwierzęta. Przyspieszył tempo i po kilku minutach mógł już zejść z Gwarabita, który ledwo oddychał. Nie było potrzeby przywiązywania go, w tym stanie nie był w stanie uciec gdziekolwiek.
Więc tak teraz wygląda słynna warownia... Mur nie zmienił się ani trochę przez te lata. Brama zaś z koloru surowego żelaza przemalowana była na złoto, dodając fortecy poczucia bogactwa. Przed nią stało dwóch wartowników odzianych w lekką zbroję.
- Stać! Proszę się przedstawić i wyjaśnić cel wizyty!
- Jestem przywódcą Taernii i przybyłem omówić kontrakt handlowy oraz chciałbym prosić o możliwość sprawdzenia pewnych informacji w Waszych archiwach.
Jeden ze strażników podszedł do Stevena i bez słowa wyjaśnienia zaczął go dokładnie przeszukiwać. Zabrał łuk oraz nóż i odniósł do schowka koło drugiego żołnierza.
- Jak już wszystko załatwisz, oddamy Tobie oręż. To w celu bezpieczeństwa, pewnie wiesz. A co do archiwum, będzie z tym problem. Potrzebujesz specjalnej zgody od naszego króla lub osoby wyznaczonej do podejmowania decyzji za niego. Wezwać człowieka by zaprowadził Cię do punktu handlu?
- Nie trzeba, poradzę sobie.
Wojownik przy skrytce dał sygnał ręką, by otworzyć bramę. Dźwięk podnoszonego żelastwa z biegiem lat nie zmienił się ani trochę. Steven zdumiony był zmianami, jakie zaszły w środku. Przy samym wejściu były kwiaty, różnokolorowe, pachnące świeżością. Przechodzący ludzie ubrani byli w czyste, pachnące szaty. Zdawali się być szczęśliwi, wszystkie osoby jakie spotkał miały radość na twarzy. Wyglądali jak młodzi bogowie. Mężczyźni byli dobrze zbudowani, rośli, na ich ciałach nie było śladów walki, ani chociaż skaleczenia. Steven, chociaż w Taernii nie było kobiet, dostrzegł w tutejszych niewiastach piękno. Smukłe kształty, gładka cera, lśniące włosy. Patrząc na to wszystko, przypomniał sobie krew i tych wszystkich ludzi martwych ze swojego snu. Przez tą migawkę z wizji, zamiast podziwiać królestwo, rozglądał się wokół nerwowo, próbując dostrzec Judy. Gdy wkraczał w dzielnicę handlową, odetchnął z ulgą. Pomyślał, że kobieta nie jest z Moswell, że może przybyła z innej osady. Ten rejon niewiele się zmienił, nadal były stoiska z różnymi towarami. Ba, nawet sprzedawcy byli ci sami, Steven w mgnieniu oka rozpoznał starszą kobietę wrzeszczącą tym samym tonem do tłumów, że sprzeda świeże ryby. Ryby... Że też wcześniej nie rozmyślał o tym. Po Wielkim Wybuchu woda stała się luksusem, na który nie każdy może sobie pozwolić. Skąd więc te zwierzęta w sprzedaży? W takich ilościach? Jeśli mają jakiś basen to i tak trzeba wymieniać zawartość, co się wiąże ze stratą tej cieczy. Strasznie zaciekawiło go, jak mieszkańcy rozwiązali ten problem.
Zbliżał się do starego, nieodmalowanego budynku, który, jak pamiętał, służył jako magazyn wody. Nacisnął klamkę w drzwiach, nie będących pierwszej młodości i w akompaniamencie skrzypień wszedł do środka. Wnętrze nie zmieniło się za bardzo. Jedyne co, to beczki zostały odrestaurowane. Steven rozglądając się po całym wyposażeniu, aż podskoczył, ponieważ nie wiadomo skąd, niezauważenie pojawił się przed nim człowiek, którego już widział kilka razy.
- Witam. Doniesiono mi, że jesteś przywódcą Taernii. Kojarzę Cię chyba, przypominasz mi tego mikrusa co chodził czasem na kontrakty z poprzednim liderem. Nieźle wyrosłeś... Ale mniejsza z tym, przejdźmy do osobnego pokoju.
Wolnym krokiem zmierzali do pomieszczenia, w którym drzwi już były otwarte.Tuż przed samym wejściem minęli się ze starszym człowiekiem w białym fartuchu i okularach z grubymi szkłami.
- Lucas, kolejne trzydzieści litrów zro... Dzień dobry. - zmieszany przerwał na widok Stevena.
- Później zdasz raport, Dmitrij. Masz przerwę. - spojrzał na Taernianina – Wybacz, to nasz pracownik laboratorium. Siadaj proszę.
Steven pierwszy raz był w tym pokoju. Mała, ciasna klitka otoczona czterema brudnymi ścianami, które prawdopodobnie były białe. Wyposażenie też było skromne, dwa krzesła, stół i stos papierów wraz z przybornikiem.
- Zerknijmy... - Lucas przeglądał w papierach informacji na temat ostatniej umowy. - Mam. Trzysta skór miesięcznie...
- Właśnie. Prosiłbym o obniżenie ceny, Wernatów ostatnio jest coraz mniej, w dodatku ostatnie wydarzenia nie wpłynęły dobrze na polowania. Dwieście byłoby dobrym rozwiązaniem.
- Tydzień temu powiedziałbym, że nie, ale w Moswell też działo się mnóstwo rzeczy więc mogę się zgodzić. - zaczął wypełniać formularz i kontynuował. - Jeśli szefostwo przyjmie ten dokument dziś, w ciągu trzech dni powinna do Was przyjechać trzystolitrowa beczka. Na skóry zaś czekamy tydzień od jutra licząc. Jeśli nie będziecie mieć całej ilości, przekażcie nam o dostarczeniu reszty w określonym terminie. Standardowo niewywiązanie się z umowy wiąże się z konsekwencjami, takimi jak atak na wioskę w celu rabunku lub zawłaszczenie terenu. Jeśli wszystko jest jasne, podpisz.
Mężczyzna podsunął świstek Stevenowi, a ten chwycił długopis i złożył parafkę. Uścisnęli sobie dłonie, podziękowali za udane negocjacje i każdy skierował się w swoją stronę. Gdy bohater wychodził, ponownie minął starszego okularnika. Nie wiedząc czemu, wydawał mu się podejrzany. Jakoś źle mu z oczu patrzyło. Ale to może zwykła ostrożność... Chociaż jakby tak do kupy wszystko poskładać, wychodziłoby na to, że Moswell nie jest zbudowany w rejonie bogatym w wodę tylko pracownicy laboratorium produkują ją sami. Nie, to nierealne... Przed Wielkim Wybuchem nie było to do pomyślenia. Więc trzydzieści litrów czego mógł zrobić? Steven odsunął te przemyślenia na bok, teraz musiał jakoś dostać się do archiwum.

środa, 8 października 2014

Rozdział X

Wraz ze wschodem słońca Steven ruszył w drogę do Partahanu. Obiecał tamtejszemu wodzowi wizytę w razie gdyby został wybrany na lidera. Liczył na to, że odwiedziny potrwają krótko, według jego planu, miałaby to być zwykła formalność. Chciał jeszcze pomóc swoim braciom, by nie pomyśleli, że jego słowa były puste. Podróż minęła bezproblemowo. Tuż przed wioską, Gwarabit podejrzanie zwolnił. Nie umknęło to uwadze chłopakowi, wyczuwając niepokój zwierza, rozglądał się na wszystkie strony, czy aby jakieś zagrożenie nie skrywa się gdzieś w oddali. Teren wydawał się być czysty. Zsiadł z wierzchowca i przywiązał go do najbliższej belki. Mieszkańcy nie zwrócili na niego uwagi, nawlekali właśnie skóry na wbite wcześniej pale. Mężczyzna przyglądał się pracy jego sojuszników. Materiał był idealnie napięty, jednakże był montowany tylko od północnej strony. Chwilę potem rozpętała się potężna burza piaskowa, a uprzednio wykonana robota hamowała wlot nadmiaru piasku do wioski.
- Witaj, Steven. Może to dziwne, ale wiedziałem, że tu przyjdziesz. Pozwolisz na słówko?
Taernianin od razu poznał ten gruby głos i zimną stal jego zbroi lekko ocierającej się o jego ciało. Przez kilka chwil jeszcze przyglądał się konstrukcji obronnej przed burzą z myślą, czy by tego nie zastosować w jego wiosce. Podążył za Partahaninem do jego domostwa. Milczenie stwarzało ciężką atmosferę. Steven nawet nie próbował się odezwać, czekał na ruch rozmówcy.
- Siadaj, proszę. - przerwał ciszę wódz. - Dla ścisłości, jestem Morgan. Przy ostatnim naszym spotkaniu się nie przedstawiłem. - rozejrzał się szybko i z widocznymi kroplami potu na twarzy dokończył. - Co chciałeś mi przekazać?
- Otóż jak prędzej sobie obiecaliśmy, miałem pr...
- Padnij!
Steven zdziwiony wydaną komendą, posłusznie ją wykonał, czując świst strzały przelatującej tuż nad jego głową. Morgan wywrócił na bok stół i zasłonił nim przybysza.
- Nie ruszaj się stąd, psia mać!
Chłopak postąpił zgodnie z rozkazem, ale mimo wszystko miał nóż w gotowości, w razie jakby nieprzyjaciel zajrzał do jego kryjówki. Tymczasem Partahanin, cały czas powtarzając jakieś liczby, zawzięcie walczył z wrogiem.
- Jeszcze trzech! - krzyknął wbijając miecz w głowę jednego z pokonanych rywali. Nie dając sobie chwili wytchnienia, zrobił przewrót w kierunku ściany, gdzie uwieszona była tarcza. Szybko ją ściągnął i osłonił swoje ciało przed kolejnymi strzałami. Nadal trzymając osłonę, z impetem ruszył na następną ścianę, robiąc w niej sporych rozmiarów dziurę. Morgan padł na ziemię, a pawęż unieruchomiła kolejnego napastnika.
- Dwa! - wrzasnął jeszcze głośniej niż poprzednio. Zostawiając tarczę na oponencie, który prawdopodobnie był nieprzytomny, chwycił cegłówkę i wybiegł na tyły budynku, gdzie niczego nieświadomy rywal dostał miotaną pseudo-bronią, po czym runął na ziemię.
- Jeszcze jeden... - szepnął Morgan, jakby dodając sobie sił. Wspiął się na uprzednio przygotowaną drabinę, ale nikogo na dachu nie znalazł.
- Steven! Ostatni został, bądź czujny!
Chłopak uznał to za sygnał, w którym coś poszło nie po ich myśli. Nasłuchiwał jakichś kroków... i usłyszał cichutkie szurnięcie buta o podłogę. Skręcił się i trzymanym nożem rzucił w te miejsce. Trafiony idealnie między oczy przeciwnik osunął się na ziemię.
- Załatwiony, Morgan!
Taernianin słysząc kroki na górze oraz dźwięk szczebli reagujących na ciężkie obuwie, oczekiwał wyjaśnień. W końcu we wcześniej zrobionym otworze pojawił się Morgan, wydobywający spod tarczy budzącego się wroga. Steven mógł w końcu mu się przyjrzeć. Po posturze ciała prawdopodobnie był to mężczyzna, dość szczupły. Uzbrojenie też było lekkie, granatowy, wręcz prawie czarny strój zakrywający nawet twarz. Z boku można było dostrzec przepasane rzutki, więc pewnie miała być to szybka, cicha egzekucja.
- Morgan, powiesz mi w końcu co się dzieje?
- Jeszcze nie, najpierw to on musi coś się wygadać. - odpowiedział, po czym posadził ofiarę na krześle i obwiązał go liną. - Zobaczmy co masz pod tą maską... - gwałtownie zerwał materiał z twarzy więźnia. Wyglądał na młodego, przed trzydziestką. Miał lekki, szorstki zarost i tatuaż wokół lewego oka.
- To teraz śpiewaj. Kim jesteś, skąd, po co... Chyba, że wolisz bym Cię zabił. - wbrew oczekiwaniom, jeniec nie wypowiedział ani słowa. - Gadaj, kurwa! - wraz z tymi słowami na lewym policzku wylądował potężny cios pięścią. Był na tyle silny, że kilka zębów razem z domieszką krwi wylądowało na podłodze. Mimo wszystko, nawet ta próba wyduszenia informacji nie dała rezultatu.
- Daj mu spokój, on nic nie powie...
- Nic? Dobrze, to go zabiję.
- Ja... - wróg nie zdążył skończyć, ostry miecz Morgana skrócił go o głowę. Bryzgająca krew otoczyła krzesło niezbyt estetyczną kałużą, a świeżo ścięta część ciała potoczyła się niezgrabnie w kierunku drzwi.
- Dobra, Steven. Pomóż mi ustawić stół i opowiem Ci o wszystkim.
Szybko razem doprowadzili pomieszczenie do stanu używalności. Dostawili dodatkowe krzesła i usiedli. Steven oczekiwał wyczerpujących wyjaśnień.
- Pamiętasz nasze ostatnie spotkanie, prawda? Ten kamień... Kurwa, po co ja go w ogóle dotykałem! Chciałem tylko zobaczyć, czy może jakiś błyszczący, drogocenny minerał w nim jest, ale nie dostrzegłem żadnego. Zaraz po tym jak odjechałeś, udałem się na spoczynek...
- I miałeś sen? - przerwał Steven.
- Tak! Wybacz, że klnę, ale jak jestem bardzo zdenerwowany, „kurwa” sama mi się robi jako przecinek. Ten sen był taki... prawdziwy. Widziałem jak moi ludzie zakładają osłonę burzową, widziałem jak przyjeżdżasz... Już mi się to kurwa wyglądało podejrzanie, jak zobaczyłem to dziś po raz kolejny! W tej wizji również była zasadzka, dlatego wiedziałem ilu ich będzie i gdzie się znajdują. Tylko chyba podczas zmieniania przebiegu zdarzeń, ostatni kurdupel mi gdzieś czmychnął, ale dorwałeś go na szczęście.
- Mógłbyś mi opowiedzieć ten sen? A dokładniej atak?
- A co tu dużo opowiadać... - Morgan podrapał się po głowie, starając przypomnieć sobie chociaż część szczegółów. - Trzech z nich było ustawionych tak jak widziałeś. Znaczy, jeden był na tyłach, ale wszystko się zgadzało. Ostatni miał być na dachu, ale nie było go. Miałeś zginąć. Nie wiem co przeskrobałeś, że dybią na Twoje życie, ale wyraźnie jesteś dla kogoś niewygodną osobą.
- Morgan, porozmawiam o tym z Radą Taernii, może oni będą wiedzieć więcej. Tymczasem wzmóż czujność wśród swoich poddanych. To niezbyt bezpieczna sytuacja, skoro czwórka nieprzyjaciół wtargnęła na Twój teren tak o.
- Fakt, nie pomyślałem o tym w ten sposób. Ochrzanię kogo trzeba, a Ty jedź do swoich. Jak czegoś się dowiesz, daj mi znać.
Uścisnęli sobie dłoń i Steven oddalił się w stronę drzwi. Kierując się ku przywiązanemu Gwarabitowi, słyszał siarczyste przekleństwa, prawdopodobnie z powodu dziury w ścianie. Po kilku chwilach dotarł na miejsce i ruszył w drogę powrotną do domu. Jak wcześniej nie czuł się zbyt pewnie jako wódz, tak teraz poczuł wagę tej rangi. Ktoś życzy mu śmierci... Tylko nasuwa się pytanie, czy jemu, czy całej wiosce. Dlatego Steven, Lider Taernii, poprzysiągł w duchu bronić swój lud. Te wydarzenie diametralnie zmieniło jego nastawienie do spuścizny Trevora.

środa, 1 października 2014

Rozdział IX

Steven udał się do jurty Rady w celu wyjaśnień, co tak naprawdę się stało. Według niego, nie było to normalne zjawisko, nie przypominało to nawet najbardziej realistycznego snu. Nie po tym, jak doznawał wszystkiego za pomocą wszystkich zmysłów. Z niedowierzania przyglądał się ziemi, na której teraz nie było ani jednej kropelki krwi. Pełen zdumienia dotarł do celu.
- Witaj, Steven. Domyślam się o czym chcesz pomówić. - „Niełamliwy drąg” był wyjątkowo rozpogodzony. Jego szeroki uśmiech ukazywał prawie całkowity zanik zębów.
- Czyli... wiecie o tym... - przez chwilę zawahał się, czy użyć tego określenia. Mimo wszystko, powiedział. - śnie?
- A cóż to za zwątpienie w Twoim głosie? Oczywiście, że to był sen. Przecież sam widziałeś, że wszystko co to się tam stało, nie miało faktycznie miejsca. Domyślam się, że te wytłumaczenie nie jest dla Ciebie wystarczające, więc objaśnię Ci co się zdarzyło. Pewnie pamiętasz zioła, które Ci ofiarowaliśmy. Nie były one zwyczajne. Ta mieszanina po spożyciu wywołuje u człowieka halucynacje. Ja też je spożyłem, ale z dodatkowym składnikiem, który pozwalał mi kontrolować to, co widziałeś w swoim umyśle. Cały obraz krwi i zwłok to była moja wyobraźnia. Bardzo ładnie to sobie wymyśliłem, prawda? - znów pojawił się obrzydliwy uśmiech od ucha do ucha.
- Dobrze, chyba to rozumiem. Ale... po co to było?
- Pozwól, że ja to wyjaśnię. - zabrał głos inny starzec, „Ten co otwiera wrota”. - Do poprzednich zadań miałeś odpowiednią ilość czasu by zebrać się w sobie psychicznie i przygotować się na wszystko. Nie próbuję twierdzić, że były one proste, ale nie było w nich zaskoczenia. Nie wspomnieliśmy nic o trzeciej misji, więc nie mogłeś nic przewidywać. To nam dało duże pole manewru i sprawdziliśmy Twój charakter za pomocą tej właśnie halucynacji. Mój towarzysz przygotował całą tą formę wyobraźni, my podpowiedzieliśmy w jaki sposób można sprawdzić Twój kręgosłup moralny. Pokazaliśmy Ci, jak wszyscy ulegli naszym namowom i zginęli z rąk przyjaciół i braci. To miało u Ciebie sprawić, że całe wyzwanie było proste do zrobienia i mogłeś za głosem ludu ulec popędowi mordu. Ale stało się tak jak wierzyliśmy, nie uległeś całemu naszemu przedstawieniu i pokazałeś, że zasługujesz na miano przywódcy Taernii. Tak więc chciałbym ogłosić, że trzecie, ostatnie zadanie, zakończyło się powodzeniem. Gratulujemy.
- Dziękuję... - mina Stevena jakby trochę skamieniała, był zupełnie zaskoczony całym obrotem sytuacji. - A jeszcze mam pytanie. Dlaczego w tej halucynacji zostałem zabity?
- Hah, to Cię tak martwi? - obleśnie zaśmiał się „Niełamliwy drąg” - Nie znam innego sposobu na wybudzenie kogoś z wizji niż za pomocą wyrządzenia krzywdy. A że był motyw morderstwa... Sam rozumiesz.
- Przygotuj się. - wyrwał się „Spadająca gwiazda zachodu”. - Niedługo chcielibyśmy zrobić zebranie mieszkańców i ogłosić Cię oficjalnie liderem. Tylko najpierw spytaj jeszcze o coś, bo czuję, że pewna sprawa Cię trapi.
Steven przez moment myślał o co może chodzić, ale dość szybko sobie przypomniał.
- Chciałbym się spytać czy jest możliwość zerknięcia w przyszłość w podobny sposób jak te halucynacje.
- O to chodzi... - podrapał się po łysinie „Niełamliwy drąg”. - Jeśli chodzi o zioła to nie. Albo inaczej, nieznana jest nam receptura, która umożliwiałaby taką wizję czasoprzestrzenną. Ale cały czas badamy gwiazdę, którą nam przyniosłeś i myślę, że w niedługim czasie będzie to możliwe. Jednakże sami musimy to uprzednio sprawdzić, bo taka manipulacja historią może przynieść więcej trosk niż korzyści. A teraz leć, jak będziemy coś więcej wiedzieli, poinformujemy Cię.
Steven podziękował i odszedł. Cieszył się, że zostały tylko formalności i zostanie najważniejszą osobą w wiosce. Ale zarazem przerażała go myśl, jakie to obowiązki na nim będą spoczywać. No i jeszcze się nie otrząsnął po tym ostatnim zadaniu. Do domu zmierzał tylko po to, by przemyć sobie twarz, gdyż nie miał stroju na takie specjalne okazje. Mimo, że to będzie uroczysta chwila, chce pozostać sobą. Głęboko oddychając dla uspokojenia, dotarł do swojej chaty i ostatkami już wody przechlapał oczy. Nie wylewał jej, przelał tylko do większej miski, by w oszczędny sposób wykorzystać ją do umycia nóg. Poklepał się jeszcze po policzkach i ruszył na wzgórze, gdzie zazwyczaj się ogłasza ważne wiadomości. Wszyscy już czekali razem z Radą, brakowało tylko Stevena. Przecisnął się przez tłumy, co niektórzy nieśmiało pytali co się dzieje, ale nie było sensu odpowiadać, skoro za chwilę wszystko będzie wiadome. Wspiął się na górkę i, za prośbą starców, w milczeniu słuchał. Przed szereg wystąpił „Ten co otwiera wrota”.
- Taernianie. Wezwaliśmy Was tu, by objaśnić co się w naszej wiosce ostatnio działo. Jakiś czas temu pożegnaliśmy Trevora, naszego przywódcę. Nie będę opowiadał jaki był, bo każdy już wyrobił sobie zdanie. Jego ostatnią wolą było poddanie próbom tego oto młodzieńca – wskazał na Stevena. - by mógł stać się jego następcą. My, Rada Szamanów, daliśmy mu trzy zadania. Pierwsze dwa miały świadczyć o oddaniu dla misji i ludzi, ryzykując własne życie. Trzecie zaś ukazać miało niezłomność jego charakteru, szlachetności i moralnych zasad, a uwierzcie mi, były one wystawione na bardzo ciężką próbę. Mimo wszystko, podołał wszystkim narzuconym przez nas przeszkodom i oficjalnie przedstawić chcemy nowego Władcę Taernii.
- Więc tak... - bohater nieśmiało krótkie milczenie po monologu starca. - Cieszę się, że nasza osada znów ma przywódcę. Chciałbym uprzedzić, że nie będę się wywyższał ani nic z tych rzeczy. Będę z Wami pracował, rozmawiał jak równy z równym... Po prostu żył. Fakt, że przybędą mi nowe obowiązki raczej nie powinien przeszkadzać w naszych relacjach. Nie będę nic obiecywał, sami zobaczycie jak będzie się żyło. Zrobię wszystko co się da, by polepszyć naszą sytuację. W pierwszej kolejności chciałbym udać się do Partahanu, by nawiązać ostatecznie między naszymi wioskami pakt porozumienia. To chyba wszystko co chciałbym powiedzieć. Drodzy mieszkańcy, jeśli będziecie mieli jakiś problem, wystarczy powiedzieć. Razem zawsze coś wymyślimy i sprostać naszym trudom. Dziękuję za uwagę.
Po przemówieniu wszyscy zaczęli bić brawo jako świadectwo akceptacji nowego władcy. Steven zaś uścisnął dłonie Radzie i idąc przez tłum, powoli zmierzał do siebie. Lekko nie było, bo każdy chciał go uściskać, pogratulować i zaoferować pomoc w przyszłości. Nie wypadało zignorować tych miłych gestów, więc minęło trochę czasu, nim nowy Przywódca Taernii znalazł się w swym łóżku.

środa, 24 września 2014

Rozdział VIII

Bohater przebudził się szybko, odczuwając jakieś nieznane mu zagrożenie. Słychać było krzyki, wrzaski. Coś złego działo się w osadzie. Coś, czego nie spodziewałby się nikt oraz nikt by nie chciał tego doświadczyć. Nie wiadomo skąd, miał już przygotowany łuk, pełny kołczan i nóż. Steven wziął wszystko i szybko wyszedł. To, co zobaczył, nie mieściło się w głowie. Mnóstwo krwi, ciał, ognia... Jakby przed momentem rozegrała się tu jakaś masakra. I to brutalna, wiele na ziemi leżało kończyn i wyprutych flaków. Obrzydliwy widok połączony z zapachem krwi, dymu oraz przypalającego się ludzkiego mięsa. Część ofiar była jeszcze żywa, jednakże to były ostatnie chwile rozpaczliwego łapania powietrza, którego z każdą sekundą brakło. Nie dostrzegł śladów obrony, nie leżał żaden oręż. Czyli ten masowy mord został wykonany znienacka? Szedł ostrożnie, omijając elementy ciał, czując pod nieosłoniętymi stopami chlupot krwi. Gdzieniegdzie słychać było ciche jęki oraz szloch. Im dalej zgłębiał się w Taernię, tym bardziej czuł podświadomie metaliczny posmak czerwonej cieczy w ustach. Żar płomieni coraz mocniej uderzał w twarz i odczuwalny był swąd palonych włosów. Steven miał ochotę zwymiotować, ale powstrzymał się. Nie mógł teraz pokazywać słabości, musiał dowiedzieć się co dokładnie się stało. Najszybciej odpowiedź mógłby zyskać od Rady, w końcu oni wiedzą wszystko. Z niemałą trudnością dotarł do jurty, gdzie przed nią czekały cztery sylwetki. Trzej to starcy, widać było po ich zgarbionej postawie. Czwarty był znajomo dobrze zbudowany. Jacob? Bohater podszedł bliżej i faktycznie, jego domysły były słuszne. Tylko co Jacob robił z szamanami? Dlaczego on żyje a cała wioska nie?Może został złapany na mordowaniu?
- W końcu jesteś, Steven. Czekaliśmy na Ciebie. - powiedział cicho „Niełamliwy drąg”. W jego głosie było coś, co wzbudzało ciekawość, tak jakby wszystko co tu się stało, on doskonale znał i się tym nie przejmował. - Pewnie zdziwiło Cię to, co tu się stało. To jest Twoje zadanie. Rozkazałem każdemu zabić swojego przyjaciela, by sprawdzić ich psychikę oraz sumienność wykonywania zadań. Jak widać, każdy umiał to wykonać. Rozumiesz o co mi chodzi? - Steven kiwnął głową na znak, że nie bardzo. - Pozwól, że zademonstrujemy Ci to.
Naprzeciw sobie stanęli pozostali dwaj szamani. Po chwili z dwóch bliskich sobie osób, które razem pracowały, zrobili się wrogowie na śmierć i życie. Zaczęły się przepychanki, uderzenia pięściami oraz laskami, dzięki którym mogli się poruszać. Steven wręcz nie dowierzał, to wydawało się być nienormalne. Osoby, które darzył szacunkiem i poważaniem, walczą ze sobą jakby byli na wojnie po różnych stronach barykady. Oboje byli już wyczerpani, ledwo stali równo na nogach. Rany były również podobne, porozcinane łuki brwiowe, ubytki w już ubogim uzębieniu oraz siniaki na nogach spowodowane uderzeniami drewnianych podpór. W końcu jeden z nich wykrzesał z siebie resztki sił i zepchnął drugiego w tlący się ogień. „Niełamliwy drąg” obserwował wszystko z zaciekawieniem, po czym spojrzał na bohatera.
- Dokładnie o to mi chodziło. To Twoje zadanie, zabić przyjaciela. Z tej walki zwycięsko wyszedł „Spadająca gwiazda zachodu”, a jako, że to mój przyjaciel, również go zabiję.
Po tych słowach starzec, który nie brał udziału w walce, zepchnął nogą zwycięzcę w ten sam ogień, co wylądował umierający „Ten co otwiera wrota”.
- Jesteś w stanie zabić przyjaciela, dziedzicu Taernii?
Steven spojrzał na Jacoba, który również nie był przekonany do takiego rozwiązywania misji. Ręce mu się trzęsły jakby miał zaraz się rozpłakać niczym małe dziecko.
- Młody, nie chcę walczyć. Nie podniosę na Ciebie ręki. Twoim zadaniem jest zabić mnie... Więc to zrób.
Mężczyzna klęknął przed Stevenem oczekując egzekucji. Ten zaś chwycił za swój nóż, przystawił do gardła i wahał się. Nie mógł tak o, dla zadania zabić człowieka, z którym większość czasu polował. Który miał go chronić według woli Trevora. Nawet gdyby go zabił, czym on wtedy będzie rządził? Cała wioska praktycznie jest martwa. Rządy same dla siebie?
- Jeśli go zabiję, co wtedy osiągnę?
- Wykonasz zadanie nadane przez Radę. Spójrz jak blisko jesteś. Jeden ruch ręką i gardziel przeciwnika będzie rozcięty. Najważniejszy krok już zrobiłeś, zdecydowałeś się wyciągnąć broń. Co Cię wzbrania przed egzekucją? Więzy przyjaźni? Zapomnij o nich, masz być przywódcą Taernii. Trevor tak chciał. Sprzeciwisz się woli swego przyszywanego ojca?
Fakt, świętej pamięci Trevor pewnie chciałby, by Steven objął jego funkcję. Poprzednie dwa zadania były łatwe w porównaniu do tego. Tu musi się zmagać z wyborem, czy zachować się moralnie, czy po trupach dążyć do władzy. Gdyby zabił Jacoba, miałby władzę... oraz gryzące sumienie, że pozbawił życia człowieka, który był dla niego jak brat. Wziął głęboki oddech, spojrzał w oczy mężczyźnie klęczącym przed nim.
- Nie. Nie zabiję go. Trevor nigdy by nie chciał, bym pozbawił życia komukolwiek z mieszkańców. On rządził Taernią dla dobra ludu, a nie dla władzy. I to będę kontynuował. Liczę się z tym, że nie wykonam zadania, ale dobro mych braci jest dla mnie ważniejsze, niż własne.
- Skoro to ostateczna decyzja...
„Niełamliwy drąg” delikatnie zabrał nóż Stevenowi i dźgnął go prosto w serce. Chłopak nie poczuł bólu, za to cały płonący i zalany krwią krajobraz znikał w mrocznej pustce. Gdzie był? To niebo? Piekło? Czuł, że żyje. Zmysł węchu pozostał, słuch raczej też. Jedyne co pozostało, to otworzyć oczy. Powoli podnosił powieki, obawiając się tego, co ujrzy. Jakież zdziwienie go ogarnęło, gdy zobaczył... własną jurtę. Zerwał się szybko na równe nogi, obejrzał miejsce gdzie został dźgnięty. Ani śladu rany. To co to do cholery było? Broń również była na swoim miejscu, a z zewnątrz dobiegał stary gwar zapracowanych ludzi. Sen? Niemożliwe, był aż nadto realny, zwłaszcza porównując do tego wywołanego kamieniem, który spadł z nieba. Bohater wyszedł ze swojego domu. Oślepił go blask słońca, pogoda z poprzedniego dnia dopisywała nadal. To było co najmniej dziwne.

środa, 17 września 2014

Rozdział VII

Tym razem nic się nie śniło. Zwykły, czarny obraz, przedstawiający nic, pustkę w głowie. Może to i dobrze, Stevenowi oszczędziło to dodatkowych rozmyśleń. Ta noc w jakiś sposób go uspokoiła. Już nie zaprzątał sobie głowy domysłami, wymysłami i innymi wytworami wyobraźni. Jego celem było zdanie relacji z misji oraz wysłuchanie kolejnego zadania. Nie zjadł nic ani nie wypił, nie miał specjalnej ochoty na to. Wyszedł ze swojego domostwa oślepiony blaskiem wschodzącego słońca. Pogoda była cudowna, ani malutkiego wiaterku, żadne ziarenko piasku nie wpadało nikomu w oczy. Wymarzony dzień na relaks po okresie ciężkiej pracy. Jakby nie mogło być tak zawsze... Ciesząc się pięknym porankiem udał się do Rady. Wszedł i opowiedział starcom co się wydarzyło w starej krypcie. Nie wspomniał zaś o Judy, bo nie chciał myśleć o tej sytuacji ani też to ich interesować nie powinno.
- Rozumiem, że to wszystko co masz do powiedzenia? - rzekł w odpowiedzi na historię „Niełamliwy drąg” jakby wyczuwał, że Steven zamierza coś ukryć.
- Yyy... tak, to byłoby wszystko co dotyczyło zadania. - próbował wymijająco odpowiedzieć.
- Skoro tak stawiasz sytuację... Mam dla Ciebie ostatnie zadanie. Weź to. - wyciągnął rękę z malutką sakiewką, przekazując ją w ręce bohatera. - Jak będziesz senny, zażyj to. To specjalna mieszanina ziół, ofiaruję Ci ją w ramach wdzięczności za Twe oddanie. Dziś nie otrzymasz zadania, możesz zająć się czymkolwiek.
Stevenowi pozostało tylko wyjść z jurty i znaleźć sobie zajęcie. Wpadł na pomysł, że może wejdzie na wieżę obserwacyjną i zamieni kilka słów z Jamesem. W końcu dawno z nim nie rozmawiał. Wspinał się po starych, spróchniałych szczeblach drabiny, zbliżając się do głównego zabudowania.
- Co tam, Steven? Dziś wolne?
Głos wartownika był jak zawsze wesoły, jakby beztroski. Sam zaś wyglądał jak dorosłe dziecko. Zawsze roześmiany, sypał żartami jak z rękawa, ale w porównaniu do wszystkich Taernian, miał piekielnie dobry wzrok. Nie potrzebował żadnych przyrządów, lornetek, lunet. Jego oczy służyły mu bardziej niż jakakolwiek technika.
- Tak... Rada poleciła mi dziś odpocząć. Ładna pogoda, prawda?
- Oj tak, przed Wielkim Wybuchem to pewnie byczyłbym się w fotelu, popijał piwko i oglądał meczyk. Ale widzisz co jest, trzeba pilnować. Steven, a co to za dupeczka ostatnio się koło Ciebie kręciła?
- Yyy... - chłopaka zdziwiło, że z wieży ma się aż takie pole widzenia. - Nikt taki, potrzebowała pomocy to wiesz...
- Tak, wiem. Wielki, bohaterski heros ruszył na pomoc dziewczynie, by potem zamoczyć to i owo. Stary zwyrolu Ty...
- Tak sobie tłumacz... To był zły pomysł, że tu przyszedłem.
- Co Ty, na żartach się nie znasz? A może...
- Co może?
- Zakochałeś się? O Ty, nie spodziewałem się tego po takim opanowanym gościu! - James wyjątkowo nie dał dojść do słowa rozmówcy.
- Powiem Ci o co chodzi, ale musi to zostać między nami. To poważna sprawa, nie chcę paniki w wiosce.
Po 15 minutach opowieści James spoważniał, jego mina wyrażała głęboki niepokój.
- Więc mówisz, że sen... i ona... Jesteś pewny, że to ta sama osoba? Może to nie wiem.. bliźniaczka. W końcu to przecież tylko sen.
- Nie, Rada mi potwierdziła, że to proroctwo. I jestem przekonany, że to ona, przez reakcję mojego serca.
- Nie wiem co mam Ci poradzić w tej sytuacji. Najłatwiej byłoby zabić tą laskę, ale ani ja, ani Ty, nie bylibyśmy zdolni zabić niewinną osobę. Gdybyś znalazł jakieś znaki szczególne u niej i poprosił Radę, by znalazła sposób na ponowny sen... Mógłbyś wtedy przeszukać ją, sprawdzić czy to faktycznie ona. Staruchy na pewniaka mają jakieś metody wywoływania snu.
- Zastanowię się nad tym. - Stevenowi spodobał się pomysł. Wydawał się być prosty, a zarazem sensowny. Jedyny problem to ponowne zbliżenie się do Judy, ale tym mógłby się przejmować dopiero jakby szamani potwierdzili szansę na wywołanie wizji. - Wiedziałem, że przychodząc tu, nie wrócę z pustymi rękami. Dzięki wielkie za pomoc i rozmowę.
- Stary, to ja dziękuję. Mało kto tu przychodzi, czasem aż miło otworzyć do kogoś mordę. Trzymaj się i wpadaj częściej, mendo.
Steven pomachał z uśmiechem Jamesowi po czym wszedł z wieży i urządził sobie spacer po Taernii. Większość tak była pochłonięta pracą, że nie zauważała go jak przechodził kilka metrów przed nimi. Jeden początkujący myśliwy męczył się z wypatroszeniem Wernata. Prawdopodobnie nikt mu nie wytłumaczył jak trzeba się obchodzić z tym zwierzęciem.
- Poczekaj, nic na siłę. - Podszedł Steven i wziął nóż, zaczynając pokazywać i objaśniać co trzeba robić. - Wbijając ostrze w sam środek brzucha, nie ma szans, byś to rozciął. Spójrz, tu są dodatkowe zrogowacenia, więc zwyczajna broń ma znikome szanse, by przebić się przez pancerz. Trzeba zacząć od obojczyka, to jedno z nielicznych, nieosłoniętych miejsc. Dalej dasz sobie radę, nóż sam nakieruje Tobie drogę do rozcinania bebechów.
Bohater oddał młodzikowi broń, przez chwilę obserwował czy młodzian nie zrobi błędu przy odcinaniu poszczególnych organów, ale nie dopatrzył się uchybień. Odszedł zadowolony z tego, że mógł komuś pomóc, podzielić się swoją wiedzą. Poczuł delikatne spełnienie jako mentor, nauczyciel. Poczuł się jak wódz. Mądry, kontaktowy, miły... Taki powinien być każdy przywódca. Zaraz po tym wyobraził sobie obowiązki jakie na nim będą spoczywać. Opieka nad wszystkimi mieszkańcami, dbanie o podział obowiązków, łagodzenie wewnętrznych konfliktów, odpowiedzialność za kontakty poza Taernią. Trochę to będzie trudne, ale cóż... Praktyka czyni mistrza, jak mawiają. Póki co, liderem jeszcze nie jest, może się nie martwić o to, jaki ciężar na niego spadnie. Sięgnął do kieszeni, wyciągnął sakiewkę, którą ofiarowała Rada. Miło z ich strony, że wynagrodzili mu takie trudy. Tylko do czego te zioła dosypać? Do wody? Do jedzenia? Postanowił dodać do jednego i drugiego. Ale zanim do tego dojdzie, chciał odwiedzić jeszcze jedną osobę. Spodziewał się, że tam, gdzie największe zwłoki Wernatów, tam może być tylko jeden człowiek. Jacob. I nie mylił się, mężczyzna akurat rozdzielał organy na przydatne i te mniej, które nadadzą się tylko na zakopanie lub zanętę.
- Kogo moje oczy widzą! Steven we własnej osobie! Stary pierdzielu, tak dawno nie gadaliśmy! - mówiąc to Jacob podbiegł do bohatera mocno przytulając i przy okazji brudząc krwią potwora. - Ups, ufajdałem Cię. A zresztą, w końcu się umyjesz, haha!
- Widzę, że praca idzie pełną parą, nie odpoczywasz. Może pomóc?
- Stary, ja już prawie kończę. Powiedz mi lepiej jak się trzymasz, wiesz o czym mówię. - mina Jacoba z roześmianej zmieniła się w pełną troski.
- Daję radę jakoś. Najważniejsze, że wypełniam wolę ojca, to mi dodaje siły by w ogóle żyć. Ale dzięki że pytasz, to miłe.
- Chłopie... - poklepał Stevena po ramieniu – idź se legnij, odpocznij... I tak masz sporo do roboty, a z każdą chwilą napływać będzie tego coraz więcej. Jak coś, możesz na mnie liczyć.
- Dzięki, zapamiętam.
Chłopak odwzajemnił koleżeńskie zachowanie Jacoba, pożegnał się i powolnym krokiem kierował się do swojej chałupy. Cieszył się, że ma tu tak życzliwych ludzi, którzy zawsze mogą pomóc, coś poradzić albo zwyczajnie porozmawiać o wszystkim i niczym. Wiedział, że nie jest sam ze swoimi problemami. Dotarł w końcu do celu, wszedł do środka i położył na łóżku mieszek z ziołami. Miał jeszcze trochę potrawki z Wernata, więc oszczędzi czas na jej przygotowanie. Wody też miał jeszcze dużo, odpowiednio, by napełnić kubek po brzegi. Przeniósł wszystko na materac, otworzył sakiewkę, wsypał po połowie do obu rzeczy i zaczął się posilać. Te przyprawy nadały jedzeniu i piciu lekko ostrawy, gryzący w gardło posmak, który mijał przy dłuższym przeżuwaniu. Podsumowując, nie było to zbyt dobre, ale skoro to był podarek, to nie ma co wybrzydzać...

środa, 10 września 2014

Rozdział VI

Steven wyszedł z krypty, otrzepując się z piasku, który na nim pozostał po walce ze strażnikiem ołtarza. Musiało minąć sporo czasu. Wyruszył nad ranem, teraz słońce jest w zenicie. Ważne, że misja została wykonana, czas więc wracać do Rady Szamanów zdać raport i oczekiwać kolejnego zadania. Już miał odwiązać Gwarabita i ruszyć ku Taernii, lecz powstrzymały go dziwne odgłosy. Próbował nasłuchiwać co to za dźwięki. Kroki? Jeśli to kroki, to były szybkie, jakby ktoś biegł. Po odgłosach mógł ocenić, że istota uciekająca miała lekkie ubranie oraz obuwie. Co ją goniło? Prawdopodobnie coś z pazurami, słychać było charakterystyczne wbijanie się szponów w ziemię. Bohater pobiegł w kierunku niebezpieczeństwa. Wspiął się na skałę by mieć lepszą widoczność i zobaczył jakąś czworonożną kreaturę, jednak było to zbyt daleko, by rozpoznać co to za stwór. Gonił on kogoś postury człowieka z długimi włosami. To chyba koniec gonitwy, ofiara utknęła w ślepym zaułku. Steven uznał, że nadeszła pora by interweniować. Chwycił łuk, przygotował do strzału i po chwili ze świstem grot wbił się w nieznaną bestię, która padła od razu na glebę. Odczekał chwilkę, by spojrzeć czy to był ostateczny cios, po czym zbiegł na dół sprawdzić dokładnie co tam się wydarzyło. Im był bliżej, tym zarys bestii był wyraźniejszy.
- To krzemienny wilk. Sądząc po jego sierści, musiał to być dorosły osobnik, z przewodniczącej grupy stada. Musiał nim kierować głód i zapach człowieka, czuć to po dotyku jego brzucha, żołądek jest skurczony. W okolicy musi być ich więcej.
Skierował wzrok w kierunku człowieka i cały zbladł. Przed oczami miał drobną osóbkę o czarnych, długich włosach i głębokich, przenikliwych brązowych oczach. To... ona ze snu? Ta sama, przy której oblał Stevena zimny pot? Bez wątpienia jest bardzo podobna. Podszedł bliżej. Jej ubiór był lekki, zwiewny. Dla niego była to zwykła czerwonożółta szmatka rzucająca się w oczy. Na nogach miała sandały. Czyli to nie była wojowniczka, prędzej jakaś służka lub kurtyzana.
- Dziękuję za ocalenie mnie. Jak Ci na imię?
Jej aksamitny, kobiecy głos zdawał się wypełniać jego uszy, głowę, umysł. Serce biło coraz szybciej, nie wiadomo dlaczego.
- Steven... I nie ma za co dziękować. Zamiast tego wypadałoby zniknąć z tego miejsca.
Od razu ruszył w drogę licząc, że nieznajoma pójdzie za nim. Nie chciał wdawać się w głębszą dyskusję. Albo inaczej... bał się. Czuł tremę, wstyd. Co jakiś czas oglądał się za siebie, czy kobieta nadąża, ale głównie skupiał uwagę na terenie przed nim. Do Taernii nie mógł jej zabrać. Nie było tam płci pięknej od lat, nie wiadomo jak zachowaliby się współplemieńcy. Mógł spytać skąd pochodzi, ale to by się równało z przełamaniem blokady i rozmowie. Jedynym wyjściem w tej chwili było znalezienie bezpiecznego miejsca.
Zbliżali się do małej polanki obrośniętej dużymi grzybami. Krajobraz był piękny, wręcz nasycony romantyzmem. Wysokie, zielone trawy, kolorowe kwiaty, świergot ptaków. Czysty raj. Aż dziw bierze, że wystarczy przejechać kilka kilometrów, by zobaczyć taką różnorodność przyrody oraz odmienny klimat. Oboje usiedli w gęstwinie patrząc w niebo.
- Jesteś ranna?
- Nie, wszystko w porządku. Nie wiem jak to się stało, że mnie to zwierzę zaskoczyło. Zawsze tędy chodzę i nigdy się to nie przytrafiło. Jeszcze raz dziękuję.
- Nie ma za co. - bąknął zawstydzony. Jego twarz oblał rumieniec. - Daleko masz do siebie? Jeśli trzeba odprowadzić...
- Nie trzeba, dam sobie radę sama. A tak w ogóle, Judy jestem.
Twarz chłopaka była już bardzo czerwona, dłonie zaczynały się pocić a serce waliło jak opętane. Nie odpowiedział nic, zabrakło mu odwagi. Umie zabijać, strzelać do bestii, polować, robić zasadzki a nie umie dłużej niż 5 minut rozmawiać z kobietą. Myślał co się dzieje... To tylko kobieta. Nieważne, że ze snu, ale zwyczajna kobieta. Człowiek. Co blokuje go do bardziej złożonego kontaktu? Wstał, spojrzał na Judy przez chwilę i z obrazem jej oczu w głowie odszedł bez słowa w kierunku swojego Gwarabita, którego zostawił pod kryptą. Co w niej było takiego, że reaguje w taki sposób? Było tyle pytań bez odpowiedzi, ale może z czasem zrozumie. Miał taką nadzieję, ale póki co, trzeba było teraz pomyśleć o dopełnieniu zadania, a właściwie o zaraportowaniu o powodzeniu misji. Szedł długo, bijąc się z myślami o niej i o losach Taernii, przeplatane senną wizją przyszłości, aż w końcu dotarł do wierzchowca, który zerwał się na nogi jak zobaczył swego właściciela. Steven pogłaskał go po łbie, wsiadł na niego i ruszył szybko w kierunku domu.
Słońce powoli zachodziło za horyzontem. Bohater, zbliżając się do osady, słyszał narastający gwar swych ludzi. Gdyby tylko wiedzieli co ich może kiedyś czekać... Pomachał James'owi że już wrócił i kierował się nie do jurty Rady tylko do siebie. Musiał przemyśleć wszystko co się wydarzyło. Wszedł do środka, uprzednio zostawiając Gwarabita pod chatą by również odpoczął. Steven nie miał ochoty jeść. Usiadł na łóżku, które tego wieczoru zdawało się być bardzo miękkie, pewnie z powodu długiej jazdy. Mógłby zmienić historię, przyszłość. Ale mrzonki jej same ładują mu się pod nogi. Ta kobieta... Judy... Może jednak nie była z Moswell? A jeśli tak? Co wtedy z handlem? Dlaczego mogłaby się stać taka brutalna rzecz? Jaką ona odegrać by mogła w tym rolę? Było jeszcze coś innego... Co on do niej czuje? Widział ją dopiero drugi raz, z czego pierwszy namacalnie. Takiego uczucia nie miał nawet przy Trevorze, którego traktował jak własnego ojca. Miłość? Zakochanie? Zauroczenie? Mętlik w głowie... By zapobiec przyszłości, musiałby już jej nigdy nie spotkać. Po dzisiejszym zachowaniu powinno to być możliwe do zrealizowania. W końcu nie powiedział skąd jest ani nie wdawał się w dyskusje, bym czymkolwiek ją zaintrygować. A jeśli on ją zaciekawił skrytością? Każda sprawa ma dwie strony, jak moneta ma swój awers i rewers. Ponoć Judy zawsze kręci się w tych okolicach. Może najłatwiej byłoby nie chodzić w te miejsca? Realne do zrobienia, ale czasem sytuacja może zmusić go do zapędzenia się w te strony. A może ją... zabić? Nie, nie można. To niewinny człowiek, dlaczego ma cierpieć za chore myśli. Poza tym splamić dłonie krwią niewiasty... haniebne dla wojownika. Musiałby nie mieć serca, być barbarzyńcą. Usnął...

środa, 3 września 2014

Rozdział V

Steven posilił się na szybko potrawką z Wernata. Było to danie składające się z kawałków pieczonego uda zalanego krwią tego samego zwierzęcia z dodatkiem przypraw nadających potrawie wyrazistego smaku. Można to przyrządzać na ostro jak i na słodko. Chłopak wolał tą drugą wersję, ze względu na oszczędność składników, które mogły się zawsze przydać w celach bojowych oraz z powodu takiego, że po łagodnym posiłku pragnienie nie było tak wzmożone, dzięki czemu oszczędzał na już dość skąpych zasobach wody. Zamoczył dłonie w metalowym wiadrze z cieczą, przetarł niewyspaną twarz, wyczuwając przydługi już zarost. Nie lubił brody i wąsów, zdecydowanie lepiej czuł się mając gładką skórę. Tym też wyróżniał się od większości mieszkańców, oni nie dbali wcale o prezencję. Po obmyciu się, otworzył sporych rozmiarów kufer, w którym schowane miał łuki z różnych rodzajów drewna, w osobnej przegródce strzały a zaraz obok żyłki zamienne, w razie jakby cięciwa pękła. Chwycił mały, podręczny oręż, zawiesił sobie na plecach oraz zapełnił kołczan garścią strzał. Stwierdzając, że jest gotów do drogi, pochwycił sakwę z czarnym piaskiem, przymocował go u swego lewego boku i ruszył na zewnątrz domostwa. Przywitało go kilka osób życząc mu powodzenia w walce o przywództwo. Część próbowała się dopytywać o szczegóły, jednakże chłopak zostawił pytania bez odpowiedzi. Osiodłał w milczeniu wierzchowca i ruszył na wschód dając wartownikowi sygnał, że wyjeżdża z osady. Celem jego podróży była krypta w skale. Prawdopodobnie porośnięta jest mchem lub usypana piaskiem w taki sposób, że zlewa się z otoczeniem. Z tego co pamiętał z opowiadań Trevora, droga była bardzo prosta, mocno udeptana. W końcu nie tylko Taernia korzysta z tego ołtarzyku, inne plemiona też.
- To chyba tu...
Steven przyglądał się dłuższy czas skale porośniętej brunatnym mchem. Ledwo była widoczna na tle wszechobecnego piachu. Pośrodku były małe, drewniane drzwiczki, które niezbyt trzymały się na zawiasach. Podszedł bliżej, drewno było mocno zniszczone, miejscami wyglądało tak, że wystarczyłby jeden mały dotyk palcem by zrobić dziurę. Ostrożnie nacisnął klamkę i pociągnął. Drzwiczki zaskrzypiały złowrogo, jakby chciały powiedzieć, że te pomieszczenie nie chce tu żadnych obcych. Ściany wnętrza były ponure, z gołej, zimnej skały. Ten, kto pracował nad tą kryptą, niezbyt się postarał. Schody prowadzące w dół zdawały się być nierówne, miejscami nierówności były tak duże, że nie trzeba było się specjalnie trudzić, by się potknąć. Gdy Steven zszedł na niższy poziom, dostrzegł blask pochodni porozstawianych na ścianach. Przed nim ukazał się długi korytarz z jedynym wejściem u jego końca. Było cicho i spokojnie... Za spokojnie, ta sytuacja skłaniała do jeszcze większej czujności. Bohater przystanął na chwilę, by przyjrzeć się otoczeniu. Niby nic szczególnego, leżące urny, jakieś malunki, a na suficie nie było dosłownie nic. Nie było niczego, co mogłoby stanowić zagrożenie, jednak umysł młodzieńca uświadamiał go, że zwyczajne rzeczy mogą nieść niezwyczajną śmierć. Zrobił ostrożnie krok, w taki sposób, że przez kilka sekund jego stopa zaledwie muskała fragment posadzki. Nic się nie stało, więc mógł pewnie ułożyć nogę i z większą odwagą kroczył ku wejściu. Nagle usłyszał kliknięcie w podłodze, a zaraz po tym od lewej strony ściany bezszelestnie zsuwało się potężne ostrze topora, będące częścią pułapki. Steven z trudnością schylił się tak, że krawędź broni drasnęła jego łysinę. Został chwilę w tej pozycji, by się namyślić. Droga naszprycowana jest pułapkami? A może to tylko jedna? Co się stanie jak zrobi kolejny krok? A może jak się wycofa, to też coś się wydarzy? Minuta myślenia, ochłonięcia, analizy sytuacji. Sięgnął do kołczanu, wyciągnął kilka strzał i rzucił je na ziemię w taki sposób, by wyznaczyły drogę, przy okazji aktywując różnorakiej maści zasadzki zaczynając na rzutkach miotanych z sufitu, kończąc na miotaczach ognia i zapadającej się podłodze. Skoro droga jest już wolna od niespodzianek, ruszył ścieżką wytyczoną przez rozrzucone strzały. Przeszedł przez wejście na salkę, w której naprzeciw miał najprawdopodobniej ten ołtarzyk, o którym mówił „Ten co otwiera wrota”. Był to niewielki postument przyozdobiony starymi malunkami oraz znakami. Co ciekawe, nie było na nim żadnego z poprzednich podarków. Samo pomieszczenie też nie było duże, za to sklepienie było dość wysoko, ktoś powiesił u góry jakieś wory, prawdopodobnie z piaskiem. Steven podszedł do ołtarza, już chciał odpinać mieszek z ofiarą...
- Czekaj, Obcy! Byle kto ofiary dać nie może!
Chłopak rozejrzał się wokoło, lecz nie dostrzegł nikogo, kto mógł wydać taki gruby, chłodny głos. W dodatku dźwięk umacniało echo.
- Tak, Obcy... To Twe zadanie. Znajdź mnie, lub giń. Jeśli masz dość sprytu, uznam Cię jako przywódcę Taernii. Bo po to przybywasz, prawda?
Po tych słowach Steven dostał mocny cios pięścią w wątrobę. Nie było szans na obronę, zwłaszcza przed przeciwnikiem, którego nie widać. Wyciągnął łuk, przygotował strzałę i czekał na jakiś szelest. Paranoiczne nasłuchiwanie zamiast pomóc, tylko przeszkadzało, gdyż wyobraźnia lubi płatać figle i wydawało mu się, że coś się poruszyło po jego lewej stronie. Innymi słowy, strzała zmarnowana i kolejny cios, tym razem w lewy policzek. Strużka krwi pociekła po rozciętej twarzy, lecz nie można było się tym przejmować. Teraz najważniejsze to myślenie. Jest niewidzialny przeciwnik, małe pomieszczenie... Strzelanie na oślep nic nie da, to tylko marnotrawstwo amunicji. Próba unikania ciosów też będzie nieskuteczna, bo nie widać przeciwnika, a tym bardziej ataków. Nasłuchiwanie daje więcej szkody niż pożytku. Rozmyślanie przerwało kolejne uderzenie, tym razem w wewnętrzną część uda. Było tak silne, że Steven musiał przyklęknąć. Skoro nie widać zagrożenia, nie słychać, ale czuć ciosy... To trzeba coś zrobić, by w końcu było to zauważalne. Rozglądał się po ścianach, podłodze, suficie... Właśnie, suficie! Chłopak wziął kilka strzał, naciągnął cięciwę i strzelił w wory z piachem przewiązane na górze. Z każdego zaczęły się sypać drobne ziarenka, jakby pył. Przysłonił oczy, by nic nie wpadło do nich, obserwując jak tylko się dało, czy to co zrobił dało oczekiwany efekt.
- Sprytne... Tego właśnie oczekiwałem od Ciebie. Dorwałeś mnie.
Kurz opadł, więc Steven mógł spokojnie spojrzeć przed siebie. Dostrzegł postać. Bez twarzy, ubrania, jakby model człowieka.
- Świetny ruch, jesteś bardzo podobny do Trevora. Od teraz mogę Cię nazywać Przywódcą Taernii. Czy mi się dobrze zdawało? Masz coś dla mnie?
Nieznajoma istota wyciągnęła rękę ku chłopakowi. Ten zaś domyślił się, że chodzi o ofiarę. Nie chodziło tu o ołtarz, to „coś” jest gwarancją spokoju dusz. Przekazał sakwę i patrzył jak postać rozpływa się przed oczami.
- Będzie z Ciebie dobry lider, mały. Mam nadzieję, że za kwartał znów się zobaczymy. Żegnaj.